Co do szpiega, to osądzenie go należało nie do mnie, lecz do Boerów, więc dla uniemożliwienia jedynie ucieczki zamknąłem go w bezpiecznem miejscu, aby tam siedział aż do powrotu Jana.
Ustawiwszy dla wszelkiej pewności straże dokoła farmy, udałem się na spoczynek.
Gdym się zbudził o świcie, przybył właśnie sąsiad Zelmst, i zaledwieśmy się zapoznali ze sobą przy śniadaniu, gdy na dziedzińcu ukazali się obaj synowie Hoblyn’a i baas Jeremiasz z kilkoma Kaframi.
Zaniepokojeni pojawieniem się Sikukuniego po tej stronie gór, uznali konieczność zabezpieczenia farmy od napadu i przyrzekli rozciągnąć opiekę nad domem Jana oraz nad jego rodziną.
Mogłem tedy wybrać się w drogę już bez zbytniej troski. A droga ta była o tyle niebezpieczną, że bądźco-bądź na przestrzeni między mną i miejscem zjazdu dowódców boerskich wałęsali się Zulowie. Że jednak nie poraz pierwszy zdarzało mi się mieć do czynienia z dzikimi, więc nie miałem najmniejszej obawy.
Pożegnany serdecznie przez mieszkańców farmy, puściłem się w drogę w towarzystwie Kwimba, który siedział znowu rozkraczony szeroko na grzbiecie brabanta, a poza sobą umieścił kilka sporych połaci szynki z dzika.
Wypoczęte konie biegły żwawo, i spodziewałem się przybyć na miejsce o świcie dnia następnego, pomimo twierdzenia Mietje i innych, że na przebycie tej drogi potrzeba dwóch dni z okładem. Droga zaś wiodła przeważnie przez pustynne wydmy, piaski, żwirowiska i pozbawione wszelkiej roślinności przestrzenie. Dopiero wszakże pod sam wieczór zamajaczył we mgle na dalekim horyzoncie wąziutki ciemny pasek, jak się domyślałem — ów las, o którym wspominała Mietje, gdzie Sikukuni miał oczekiwać na Czembę. Według jej objaśnień, miał to być pierwszy las w kierunku na północ, — że zaś kierowałem się kompasem, więc o zbłądzenie nie było obawy. Postanowiłem tedy nie
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/467
Ta strona została skorygowana.
— 425 —