Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/468

Ta strona została skorygowana.
—   426   —

jechać na razie dalej i przeczekać tu aż do zmroku, — bo jeżeli istotnie w tym majaczącym przede mną lesie Sikukuni oczekiwał na szpiega Czembę, to niewątpliwie ustawił w pobliżu swego stanowiska posterunek i oczywiście mógł być zawczasu powiadomiony o naszem zbliżaniu się.
Pozsiadaliśmy więc z koni i, przywiązawszy je do wbitych w ziemię palików, pokładliśmy się na gorącym jeszcze od słońca piasku, by nieco wypocząć.
Kwimbo jednak nie został bezczynnym. Wydobył swój nóż i począł go ostrzyć na kamieniu, a czynił to z takiem przejęciem, jakby conajmniej narzędziem tem zamierzał wyrżnąć połowę Zulów.
— Patrz, mynheer! Kwimbo ostrzy nóż na Sikukuni — zagadnął mię po chwili zupełnie poważnie.
— Dlaczegóż właśnie na niego?
— Sikukuni chciala porwać Mietje, a Mietje będzie żona Kwimbo. Kwimbo zakluje Sikukuni... i nietylko Sikukuni, ale i dużo Zulu, jak tylko przyjdzie do lasu.
I rzekłszy to, ze wzrastającą zaciętością ostrzył nóż dalej, a we wzroku jego naprawdę zauważyłem straszliwą grozę. Dokończywszy wreszcie roboty, wydobył kawał mięsa i począł się niem napychać z wilczym apetytem.
Słońce tymczasem kryło się powoli za horyzontem, wysyłając na okolicę ostatnie swe złote promienie, aż wreszcie zapadło w morzu piasku, i zapanował mrok i cisza.
Czas było ruszyć w dalszą drogę. Wsiedliśmy więc na konie i zatoczonym daleko łukiem podążyliśmy ku lasowi, zrazu po równej przestrzeni, potem wzdłuż kamienistego zbocza gór, których żebro wysuwało się daleko w głąb pustyni.
Przybywszy na brzeg lasu, kazałem Kwimbowi zostać przy koniach tak długo, dopóki nie upatrzę odpowiedniego miejsca na mocleg, a znalazłszy je, sprowadziłem tam służącego. Po nakarmieniu koni posililiśmy się sami i legliśmy na ziemię.