Nagle od strony farmy doleciały nas odgłosy wystrzałów.
— Kwimbo, trzymaj nasze konie — rzekłem do Kafra, — a my pobiegniemy pieszo.
Zeskoczyłem z siodła, Jan również, i pobiegliśmy w dół.
Po chwili rozległy się znowu strzały, co pocieszało nas o tyle, że sąsiedzi, pozostający na farmie, nie zostali snadź zaskoczeni z nienacka i bronią się.
W przypuszczeniu, że główna brama jest obsadzona, skierowaliśmy się na obejście farmy od pól przez płoty.
Sytuacya przedstawiała się jeszcze nie najgorzej.
Zulowie zajęli dziedziniec i ogród, oblężeni zaś strzelali do nich z okien domu.
— Wpadniemy na nich z poza muru domu — szepnął Jan, pociągając mię za sobą.
Ledwie uszliśmy parę kroków, gdy Jan palnął kogoś kolbą w łeb, i jakieś ciężkie ciało powaliło się na ziemię.
— Jeden już gotowy! — rzekł przytem.
W tej chwili natarła na mnie jakaś ciemna postać. Wypaliłem.
— Już dwa!
— Hej! kto strzela? — usłyszałem głos z okna domu.
— Ja, Jan, baas Jeremiasz — odrzekł mój towarzysz. — Ale gdzie są napastujący?
— W dziedzińcu jest jeszcze ze trzech; reszta ukryła się w ogrodzie.
— A i tu jeszcze jeden — rzekł Jan i wystrzelił, oczywiście nie bez skutku, bo znów padł na ziemię jakiś człowiek. — A teraz ja tych gości nieproszonych wypłoszę z ogrodu w inny sposób — dodał i podbiegł do budy, gdzie uwiązany był lampart.
Wyciągnął zwierzę i odpiął łańcuch.
— Co pan robisz? — krzyknąłem.
— Puszczam lamparta — odrzekł, a zwracając się
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/487
Ta strona została skorygowana.
— 445 —