jęcia nie mamy. Zgodziłem się więc chętnie na życzliwą propozycyę Samiego. Poszliśmy do mego pokoju, i tu Sami, obejrzawszy moją ranę, zapuścił w nią nieco soku z przyniesionych roślin, przyczem zauważył:
— Rana niebezpieczna... Pazury dzikiej bestyi to nie nóż i nie kula; rana taka goi się o wiele trudniej. Muszę też silnie ją natrzeć, by nie było gorączki; chociaż zaś będzie trochę bolało, to nic. Przez dni kilka musi się pan codzień poddać memu opatrunkowi, a wnet będzie dobrze.
Z twarzy jego, bądź co bądź wcale nie brzydkiej, przebijała niekłamana ku mnie życzliwość. Podziękowałem za przysługę, i wyszliśmy na podwórze. Tu natknęliśmy się na Mietje, która stała przed progiem, przypatrując się gościom.
— Czarga! — krzyknął Sami, wyciągając ku niej szeroko ramiona. — Czarga! nie poznajesz mię?
Wśród gwarzących gości zapanowała cisza. Wszyscy zwrócili swe spojrzenia, ciekawi temu spotkaniu córki z zaginionym ojcem. Dziewczyna, jakby oniemiała, zaskoczona nagle pytaniem, które było dla niej zupełnie niezrozumiałe, patrzyła zdziwionemi oczyma na przybyłego. Widząc to, Sami opuścił ręce, zwiesił głowę i rzekł ze smutkiem w głosie:
— Przepraszam... pomyłka... przecie Czarga już nie żyje... A gdyby żyła, nie byłaby już tak młoda i piękna. Dlaczego jednak wyglądasz, jak Czarga, i skąd masz jej łańcuszek na szyi?
— Pan jesteś Sami? — odrzekła dziewczyna.
— Tak, jestem Sami.
— Mogę więc panu powiedzieć, że ten łańcuszek, który mam na szyi, był własnością mojej matki.
— Gdzież ona jest? jak się nazywa?
— Nie wiem. Mynheer van Helmers znalazł mię obok jej zwłok na pustyni Kalahari. Źródło tuż obok było już wyschnięte; prawdopodobnie więc matka moja umarła z pragnienia i głodu.
— Jakie źródło? — pytał zdumiony Sami.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/497
Ta strona została skorygowana.
— 455 —