Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/504

Ta strona została skorygowana.
—   462   —

że kamienie te są bardzo drogie, ale o ścisłej ich wartości pieniężnej nie miał dokładnego pojęcia.
— Cudzoziemiec nie chce wziąć? Dlaczego? W takim razie Sami rzuci kamień precz; Sami nie weźmie już tego, co raz komu oddał.
Wobec takiego postawienia kwestyi nie mogłem się już uchylić i przyjąłem cenny dar Kafra. Nie przyjąwszy nawet podzięki, poprowadził nas Sami dalej. Długi czas wspinaliśmy się w górę, a dostawszy się na jej grzbiet, poczęliśmy schodzić zboczem po przeciwnej stronie. Przewodnik nasz widocznie znał doskonale drogę, skoro omijał wszystkie trudności.
Nagle poczułem w powietrzu woń jakby przypalonego mięsa. Zatrzymałem się, wietrząc baczniej.
— Stać! — rzekłem. — Poniżej znajduje się z wszelką pewnością ognisko...
— Istotnie czuć dym w powietrzu — przyznał Sami, a następnie Jan.
Ostrożnie, jak tylko można, ruszyliśmy w dół, i niebawem przed oczyma naszemi w głębi skalnego żlebu zamajaczyły płomienne języki ogniska. Sami przystanął.
— O, tam właśnie są dyamenty. Zabiorą mi je ci ludzie! Ktoby to był?
— Wnet się przekonamy — odrzekłem. — Chodźmy bliżej, ale bez najmniejszego szmeru.
Żleb był bardzo wązki i niezbyt głęboki. Ciągnął się zaledwie kilkaset kroków w głąb góry, gdzie zamykał go stromy brzeg skalny.
Pokładliśmy się na ziemi, by się lepiej przyjrzeć obozującym. Przy ognisku siedziało szesnastu Zulów i trzej biali. Jeden z białych ubrany był zupełnie tak, jak sir Hilbert Grey; dwaj inni wyglądali na angielskich oficerów. Dzieliła nas od nich odległość nie więcej nad dwadzieścia kroków, wobec czego można było słyszeć ich rozmowę.
— Sir Hilbert Grey jest niedołęga — mówił jeden. — Miał być tu już przed trzema dniami i gdzieś