— No, nadszedł czas! — rzekł Jan. — Wystarczy, jeśli zaatakujemy ich znienacka i...
— I wylecimy w powietrze — przerwałem mu, — bo może bardzo łatwo nastąpić wybuch prochu, spowodowany strzelaniną. Tu jedynie użyć można broni siecznej; na palną bezwarunkowo zgodzić się nie mogę.
— Cóż więc robić? — pytał któryś.
Wtem przystąpił do mnie Kwimbo i, poskrobawszy się w terchatą głowę, rzekł:
— Mynheer nie wiedzą, co robić, ale Kwimbo wie.
— Cóż takiego?
— Kwimbo pójdzie do tych ludzi i powie, że jest Zulu, i przyprowadzi wszystkich tutaj.
— Ależ to niemożliwe...
— Kwimbo zaraz pokaże, czy to niemożliwe — przerwał mi gorączkowo i puścił się z miejsca, biegnąc w stronę taboru.
Nie pomogły nawoływania, których zresztą pewnie już nie słyszał.
Stało się to tak szybko i niespodzianie, że nie wiedzieliśmy, co właściwie począć wrazie, gdyby postępek Kwimba popsuł nasze plany, — bo że nietęgi u niego był rozum, na to zgadzali się wszyscy. Z takiego obrotu sprawy trzeba było spodziewać się rzeczy najgorszych, i powstało ogólne zaniepokojenie. Jeden radził to, drugi owo, a tymczasem Kwimbo, wyrzucając piętami, biegł w stronę taboru. Nareszcie dotarł do obozujących, a po kilku minutach zauważyliśmy przez szkła, że wozy w jednem miejscu odsunięto i przez tę lukę wyszła gromada ludzi, którzy podążyli w naszą stronę, mając za przewodnika Kwimba.
Po chwili wszakże spostrzegliśmy, że gromada zmieniła kierunek; Kwimbo poprowadził nieprzyjaciół wzdłuż łańcucha górskiego, i wnet pochód cały znikł wśród zarośli.
— Jednak ten pański Kwimbo ma o wiele więcej rozumu, niżby się zdawało — zauważył van Hoorst, — a dowódca tych ludzi jest widocznie głupszy od Kafra.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/512
Ta strona została skorygowana.
— 470 —