Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/516

Ta strona została skorygowana.
—   474   —

Zagrzebawszy w żwir poległych, ruszyliśmy w drogę z większą już swobodą w tej nadziei, że więcej Zulów nie napotkamy.
Po dobrej godzinie skinął na mnie Kwimbo:
— Mynheer! och, ach, oj, aj, joj! tam — wskazał — cala kupa Zulów!
Istotnie w niewielkiej od nas odległości ukazał się spory oddział jeźdźców, który, spostrzegłszy nas, zatrzymał się, a oficerowie zwrócili na nas lornetki, poczem dał się słyszeć radosny okrzyk:
— Baas Uys! bas Uys! jakże to dobrze! — wołali, jadąc ku nam. — Nie mogliśmy się was doczekać! No, ale chwała Bogu, jesteście!
— Neef Welten! poznaję! Czegóż wy u licha szukacie w tych górach?
— Wysłano mię, bym obsadził przełęcz i ułatwił wam swobodną przeprawę dla połączenia się z nami. Ale widzę... mało was. Gdzie reszta? Zulów nie spotkaliście?
— Owszem, ale już ich niema. A co do naszych towarzyszów, to pojawią się tu wkrótce, i nie z próżnemi rękoma. Przejęliśmy bowiem od Anglików olbrzymi transport broni i amunicyi.
— Znakomicie! Przyda się nam to wszystko, bo, prawdę mówiąc, niewiele mamy prochu i karabinów.
— A jakże armia?
— Pełna zapału. Tylko naczelnego dowódcy brak, śpieszcie więc coprędzej. Tam, poniżej, ujęliśmy patrol Zulów i dowiedzieliśmy się, że ma być ich dwanaście tysięcy, a rozmieścili się w pobliżu Kerspass.
— Wiem. Oczekują tam transportu, ale się go nie doczekają. Gdzie stoi nasza armia?
— Pół dnia drogi od nieprzyjaciela.
— A tu niema Zulów?
— Tylko paruset, aleśmy ich wyminęli. Znajdują się po lewej stronie wylotu przełęczy, ukryci w skałach.
— Dobrze. Obsadźcie wzgórze, a ja ściągnę nieprzyjaciela tu, poniżej. Resztę zleceń dam wam później.