— A jeśli go złowią?...
— Wątpię w to bardzo. Widzisz pan więc chociażby z tego, że nie mam względem was wrogich zamiarów.
— Pocóż w takim razie ująłeś nas?
— Bo się domyśliłem, że chcecie na nas napaść, a naszym zamiarem przecie było rozstać się w przyjaźni. Kto są ci dwaj towarzysze?
— To są naczelnicy plemienia.
— Nie wyglądają na takich.
— Nasz szczep jest bardzo ubogi, sennor; nie mamy majątku, więc nie stać nas na stroje. Jeden z nich jest dowódcą wojennym, drugi naczelnikiem w czasie pokoju, ja zaś piastuję urząd pośredni.
— No, dobrze. Ci dwaj zostaną u nas, jako zakładnicy, dla zapewnienia, że do chwili naszego odjazdu nic złego ludzie wasi przeciw nam nie przedsięwezmą. Gdyby jednak zechcieli planować cokolwiek, żleby było z naczelnikami. Pan mię znasz i wiesz, że słowa dotrzymuję.
— Sennor, z naszej przyczyny i włos wam z głowy nie spadnie.
— To znaczy: nikomu z nas wszystkich znajdujących się tutaj ludzi białych?
— Tak właśnie rzecz rozumiem.
— Jesteś więc pan wolny. Możesz powrócić do swoich i oznajmić moje żądania.
Decyzya ta ucieszyła widocznie Gomeza. Mimo to zapytał, podnosząc się zwolna:
— Czy naprawdę mogę odejść?
— Tak, Gomezie.
— Przekonywam się więc powtórnie, że jesteś pan naszym przyjacielem i że nie jesteś taki, jak tutejsi biali. W pańskim kraju są tylko zapewne sami dobrzy ludzie?
— Nie brak ich nigdzie, a więc i tutaj.
— Ale ja takich dotychczas nie spotkałem. Ludzie moi, dowiedziawszy się ode mnie wielu rzeczy o panu, radziby go jutro zobaczyć.
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/79
Ta strona została skorygowana.
— 63 —