Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/102

Ta strona została przepisana.

człowiek na świecie jest w mniejszym lub większym stopniu egoistą.
Ażeby żywność przed szczurami zabezpieczyć, zbudowałem z flaszek podstawę, na której położyłem wszystkie zapasy i wartościowe przedmioty. Dopomagały mi w tem moje murzynięta i pokazało się przy tej sposobności, że były to dzieci zręczne i pojętne. Byłbym sobie oszczędził tej pracy, gdybym był przeczuwał, że pobyt mój na „Dahabieh“ nie przetrwa dnia jednego.
Wiał wiatr północny, jak zwykle w tej porze roku i statek płynął dość szybko, dopóki słońce nie zniknęło na zachodzie i nie odmówiono mogrebu[1]. Potem jednak kazał reis płynąć tylko połową żagli, Dahabieh posuwała się powolniej i zauważyłem, że ster skierowano ku lewemu brzegowi rzeki. Zwróciłem się do reisa i spytałem go o przyczynę tego manewru.
— Zatrzymujemy się w Gizeh — odpowiedział.
— Ale dlaczego? Dopiero rozpoczęliśmy drogę! Z jakiego powodu mamy ją już przerywać? Jeszcze nie ciemno i wkrótce ukażą się gwiazdy, a przy ich świetle moglibyśmy wcale dobrze płynąć do Atar en Nebi, Der el Tin, a nawet do Menil Sziba i do Der Ibn Sufgan.
— Skąd znasz te miejscowości? — spytał zdziwiony. — Kto ci o nich opowiadał?
— Było to w moim interesie, żeby wiedział, iż nie jestem tak niedoświadczony, jak może sądził, więc odpowiedziałem:
— Uważasz mię zapewne za nowicyusza? Nie po raz pierwszy tu jestem i przejeżdżałem już przez katarakty.
— W takim razie musisz wiedzieć, że każdy statek przybija do brzegu z nastaniem zmroku.

— Tak, ale dopiero wtedy, kiedy dalej z powodu ciemności płynąć już nie można. Teraz przecież nie

  1. Modlitwa wieczorna.