Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/107

Ta strona została przepisana.

nie mogłem widzieć brzegu, ani latarni. Natomiast rzekł służący, który stał prosto:
— Teraz się świeci. Wetknął żerdź w ziemię i przymocował do niej latarnię. Zaraz powróci.
Leżałem od strony rzeki, a reis musiał nadejść od strony lądu, więc spodziewałem się, że mnie nie zobaczy. Znajdowałem się w położeniu preryowego myśliwca, podchodzącego Indyan. Pod tym względem miałem dość wprawy i byłem pewien, że dowiem się czegoś ważnego.
Reis wszedł na pokład i przeszedł go na poprzek. Zawołano go cichem „pst!“, a on, widząc ich obu, zapytał:
— No i co robi ten giaur, którego niechaj Allah w wiecznym pogrąży ogniu?
Brzmiało to cokolwiek inaczej, aniżeli uprzejme przywitanie, z jakiem przyjął mnie na wstępie.
— Siedzi w swojej komórce i pali fajkę — odpowiedział duch trzeci.
— Nie ma zamiaru wyjść?
— Nie. Czuje się niezdrów, chce wypalić dwie fajki, a potem zasnąć. Zresztą powiedziałem mu, że dostanie zapalenia oczu, jeżeli wyjdzie.
— To bardzo sprytnie z twojej strony. Bodajby ten pies udusił się swoim tytoniem! Jak śmie taki trup śmierdzący porywać się na naszego mokkadema i kraść mu niewolników. Oby uschnęła ręka, która to uczyniła i oby nigdy nie wyzdrowiała. Czemu mokkadem, którego oby Allah otaczał swoją opieką, nie kazał ci zabić tego niewiernego?
— Tylko dlatego, żeby ciebie nie narażać na niebezpieczeństwo. W Kairze bowiem wiadomo wszystkim, że wsiadł na twoją Dahabieh i gdyby zniknął, pociągniętoby ciebie do odpowiedzialności.
— To prawda, ale mógłbym powiedzieć, że wysiadł po drodze, a przypuszczam, że wszyscy ludzie moi potwierdziliby to zgodnie.
— Masz wśród nich kilku, którym ufać nie można,