Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Czy doniesiono wam o mojem przybyciu?
— Tak, panie, czekaliśmy na ciebie — odrzekł reis.
— Czy ten pies znajduje się tutaj, czy może wysiadł z okrętu?
— Leży w kajucie.
— Ze światłem?
— Tak, lecz może zgasi je przed zaśnięciem. Murzynięta są przy nim.
— Niech sobie gasi lub Świeci, wszystko mi jedno. Dzieło moje wykonam, choćby osłonił się ciemnością grobu lub zapalił tysiąc płomieni. Nie mam ochoty długo czekać i zacznę wkrótce. Ponieważ jednak nie znam jego kajuty, będziecie musieli mi ją opisać, oraz każdy przedmiot, który się w niej znajduje.
Ponieważ mój duch, numer trzeci, był poprzednio u mnie, podjął się więc opisu. Postanowiłem nie słuchać tego, ale oddalić się czemprędzej. Złodziej kieszonkowy spieszył się, a mnie zależało także na tem, ażeby skrócić podniecenie, w jakiem się znajdowałem. Dlatego poczołgałem się natychmiast ku kajucie.
Pierwsza część tej, choć krótkiej drogi, nie była łatwa, gdyż paliła się lampa. Szczęściem reis i muzabir stali tak blizko siebie, że cienie ich zlewały się i tworzyły długi ciemny pas na pokładzie. Tym pasem posuwałem się ku kajucie, tyłem do niej zwrócony, ażeby wszystkich czterech drabów mieć ciągle na oku. W ten sposób. dostałem się szczęśliwie do rogoży, a parę sekund później znalazłem się w kajucie.
Spojrzawszy poraz ostatni, dostrzegłem jeszcze, że kuglarz zgasił latarnię. Gdyby był na tyle ostrożny, żeby uczynił to prędzej, nie byłbym sobie mógł wryć w pamięć jego powierzchowności, coby miało dla mnie, jak się później pokazało, jak najgorsze skutki. Widać, że i najlepszy złodziej kieszonkowy: popełnia błędy.
Najpierw zapaliłem lampę nanowo, co mi przyszło z łatwością, gdyż zaopatrzyłem się obficie w zapałki, które na południu są drogie i nie wszędzie można je