Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/117

Ta strona została przepisana.

nóż od piersi i obmacał obydwiema rękami swoją zdobycz. Było tam jeszcze dość papieru, więc jakby zadowolenie przemknęło mu po twarzy.
Następnie rozejrzał się po kajucie, ażeby może jeszcze co zabrać. Ponieważ jednak nie obeszłoby się przytem prawdopodobnie bez szelestu, zadowolił się dotychczasową zdobyczą. Odwrót odbył się tak samo powoli i ostrożnie, jak przyjście. Nawet kiedy się znajdował już za rogożą, podniósł ją raz jeszcze, ażeby się upewnić, że spałem rzeczywiście.
Czekałem co najwyżej minutę, poczem zdmuchnąłem lampę, wziąłem rewolwer w rękę i zerwałem się z łóżka. Odchyliwszy nieco rogożę, zobaczyłem trzech łotrów, stojących obok tobołów z tytoniem, a mianowicie reisa, mego kochanego stracha numer trzeci i muzabira. Ten ostatni wdział już długą koszulę i obrócił się do mnie plecyma tak, że twarzy jego widzieć nie mogłem. Musiał właśnie skończyć przeszukiwanie mego portfelu, gdyż machał nim przed twarzami towarzyszy i powiedział im, jak się domyśliłem z jego gniewnych ruchów, że w nim poszukiwanych papierów nie znalazł.
Czwartego z ich grona, mianowicie sternika, nie było między nimi, zdawało mi się jednak, że wiadomość o obecnem miejscu jego pobytu na nic mi nie jest potrzebna, gdyż na razie miałem do czynienia tylko z muzabirem. Tak jednak nie było, jak się zaraz przekonałem. Odsunąwszy całkiem rogożę, wyszedłem na pokład. Wtem zabrzmiał tuż obok mnie okrzyk ostrzegawczy:
— Efendi, effendi!!
To sternik wołał. Był on przy sterze nie wiadomo dlaczego; schodził właśnie wązkimi schodami, wiodącemi obok mojej kajuty i zobaczył mnie. Teraz miałem sposobność przypatrzyć się godnej podziwu przytomności umysłu u złodzieja kieszonkowego. Z okrzyku sternika musiał wywnioskować, że jestem na pokładzie. Musiałem więc zbudzić się a może nawet