Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/118

Ta strona została przepisana.

zauważyć brak portfelu. Teraz miał dwie alternatywy przed sobą: albo zamordować mnie i potem zabrać papiery, albo uciekać. Wolał widocznie zaniechać pierwszej. Prawdopodobnie słyszał od mokkadema, że atak na mnie nie jest bezpieczny. Pozostało więc tylko drugie tj. ucieczka; z powodu jednak ewentualnych wypadków późniejszych musiał unikać pokazania mi swojej twarzy, ażebym go potem nie poznał. Takie musiały być myśli, które w jednej chwili przebiegły mu przez głowę. Każdy inny oglądnąłby się z powodu ostrzegawczego okrzyku, nawet reis i służący spojrzeli wstecz z przestrachem, kuglarz jednak nie odwrócił się wcale. Usłyszałem tylko szybkie, przytłumione, dosłyszalne jednak pytanie:
— Czy to rzeczywiście ten pies?
— Napewno — odpowiedział reis.
— A więc tym razem sprawa się nie powiodła.
— Odrzucił portfel tak, że papiery się rozleciały, pomknął jak wąż na pomost i zniknął w pomrokach wieczoru; gwiazdy zaczęły się wprawdzie rozżarzać i rozpędzać ciemności, lecz nie w tym stopniu, żebym mógł okiem zbiega doścignąć.
Ponieważ się pozbył mego portfelu, który mógł znowu do mnie wrócić, ucieczka jego nie sprawiła mi przykrości. Nie wiem, cobym był zrobił z muzabirem, gdybym go był pochwycił tak, jak zamierzałem. Oddać go mudirowi w Gizeh, policyi? Jakie kłopoty ściągnąłbym wtedy na siebie! A może puścić go wolno, powiedziawszy mu, co myślę? Poszedł sam i w ten sposób uwolnił mię od obowiązku wyrażenia mu mego zdania. Zapytałem więc sternika spokojnie bez cienia gniewu:
— Czemu tak krzyczysz? Czy aż w Kahirze mają słyszeć, że jestem tutaj?
— Przebacz, effendi! — odpowiedział. — Tak się zląkłem o ciebie.
— Czyż tak okropnie wyglądam?
— Nie nie — wyjąkał — ale... ale... sądziłem... myślałem...