Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/119

Ta strona została przepisana.

— Co myślałeś?
— Myślałem, że śpisz i dlatego się przestraszyłem.
— Zupełnie, jakbym był widmem, które się zjawia niespodzianie.
— Tak, zupełnie tak! — rzekł uradowany, że podpowiedziałem mu jakąś choćby najlichszą odpowiedź.
— Żałuję bardzo — pocieszałem g0. — Spodziewam się jednak, że strach, jakiego ci napędziłem, nie zaszkodzi ci zbytnio. Chodźmy do reisa.
Poszedł ze mną. Podczas tej krótkiej rozmowy nie spuściłem tamtych dwu z oka. Schylili się czemprędzej, by pozbierać moje papiery, włożyli je do portielu, który potem zniknął pod opończą reisa. Ja także coś schowałem, a mianowicie rewolwer, który wydał mi się teraz niepotrzebny, przynajmniej na pierwsze chwile. Złodziej kieszonkowy mógł wrócić w ciemności i rzucić się na mnie. Może tylko w pierwszej chwili dał dziś za wygraną. Polecono mu, aby mi zabrał papiery i muzabir mógł przypuszczać, że jeżeli ich nie miałem w portielu, to prawdopodobnie schowałem je do którejś kieszeni. Skoro chciał mnie pchnąć nożem, gdybym się poruszył podczas kradzieży, nie cofnąłby się był pewnie przed zamordowaniem mnie później, byle tylko dopiąć swego celu. Należało więc uważać, czy przypadkiem nie wróci, a to było możliwe przy dobrem oświetleniu. Musiałem je mieć natychmiast bez długiego gadania. To też zapytałem reisa całkiem uprzejmie:
— Czy masz pochodnie na statku?
— Nie. Na co to pytanie? — odpowiedział tonem zdumienia.
— Ponieważ sądzę, że musisz mieć coś takiego, na wypadek, gdyby kiedyś wypadło oświetlić jasno statek i wodę.
— W takim wypadku stawiamy miskę ze smołą na przedzie i na tyle okrętu.
— Gdzie są te miski?