Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/121

Ta strona została przepisana.

— O, Allah! Ja mam być widnem! Effendi, dusza cię opuściła. Przyjdź do siebie!
Oparłem się o maszt. Oba płomienie oświetlały brzeg i całe otoczenie statku, a zarazem twarze obu poczciwców, nie wiedzących, czy mają postąpić ze mną grzecznie, czy po grubijańsku. Najmilszem byłoby im to drugie, lecz niespokojne sumienie skłoniło ich do tego, że jeszcze czekali.
— Tak, tak, jesteś widmem! — potwierdziłem poufale, kiwając głową. — Ja do siebie przychodzić nie potrzebuję, ty natomiast musiałeś zapomnieć o sobie samym; wszak jesteś widmem numer trzeci.
Rozkoszny był widok miny, którą przybrał, kiedy cofnąwszy się o dwa kroki, zapytał mnie, jąkając się co chwilę.
— Strachem trzecim...? Nie rozumiem.
— Więc zrobię ci tę przyjemność i przyjdę z pomocą twojej pamięci. Pierwszego ducha związałem w moim pokoju, drugiego powaliłem kolbą na dziedzińcu, a trzeciego Ścigałem do ogrodu, ale mi uciekł. Czy pojmujesz mnie teraz?
— Jeszcze wciąż... nie pojmuję — wyjąknął.
— Nie? A przecież powiedziałeś przed chwilą tym dwu ludziom, którzy stoją przed tobą, że zhańbiłem blask twego istnienia, i że jeszcze z miesiąc ponosisz na twarzy ślady mojej pięści.
Nie odpowiedział, lecz spojrzał na tamtych dwu, którzy spozierali to na niego, to na mnie, to znów na niego i milczeli.
— Za to — mówiłem dalej — życzyłeś mi, żeby szatan rozszarpał moje ciało na tysiąc kawałków, a duszę moją dał na pożarcie najsilniejszym płomieniom piekła.
Zaskoczony patrzył na mnie jak nieprzytomny i ani słowa ze siebie nie wydobył, ale stary reis był zatwardziałym grzesznikiem i był na tyle zuchwały, że mi powiedział:
— Effendi, nie wiem, co cię skłania do mówienia