takich srogich słów temu pobożnemu i prawowiernemu człowiekowi. Chcę...
— Polecić mi go, nieprawdaż? — wpadłem mu w słowo. — Przecież mu to nawet przyrzekłeś. Ma on zostać moim służącym i oddać mnie w ręce mokkadema.
Sternik, który, jak się pokazało, był tchórzem pierwszej wody, przeraził się okropnie, usłyszawszy słowa, które z ich ust poprzednio wyszły, wkońcu nie mógł dłużej wytrzymać i zawołał, podniósłszy obie ręce do góry i złożywszy je nad głową.
— Ia Allah, ia faza, ia hiaran — o Boże, co za strach i przerażenie! To człowiek wszechwiedzący! Idę, biegnę, znikam.
Chciał odejść, przytrzymałem go jednak za ramię i zawołałem tonem rozkazującym:
— Zostań! Jeśli słyszałeś, o czem ci dwaj przedtem ze sobą mówili, to możesz także usłyszeć, co ja im powiem.
Poddał się swemu losowi i został. Reis uważał za stosowne nie wiedzieć o niczem, gdyż ofuknął mnie gniewnie:
— Elffendi, ja zwykłem być uprzejmym dla moich podróżnych, jeśli jednak ty...
— Uprzejmym? — przerwałem mu. — Czy to uprzejmie nazywać mnie psem chrześcijańskim, mówić, że mam wprawdzie głowę, ale brak mi rozumu, że mam oczy i uszy, a mimoto jestem ślepy i głuchy? Czy o uprzejmości świadczy to, że uważałeś za wskazane, aby mnie ten drab zamordował?
— Zamordował? — przerwał mi tonem dotkniętej niewinności.
— Nie wystarczyło ci, żeby mi tylko portfel zabrać? — mówiłem dalej.
— Portfel? — powtórzył. — Co mnie obchodzi twój portfel?
— Nic, całkiem nic; to czysta prawda, jednak masz go przy sobie! Oddaj go!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/122
Ta strona została przepisana.