Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/123

Ta strona została przepisana.

Na te słowa wyprostował się, jak tylko mógł najbardziej, i fuknął na mnie:
— Effendi, jestem muzułmaninem, a ty chrześcijaninem. Czy ty wiesz, co to znaczy w tym kraju? Zresztą ja jestem reisem, a ty moim podróżnym. Czy wiesz, co to znaczy tu na pokładzie.
— Wkońcu — uzupełniłem jego przemowę — jestem człowiekiem uczciwym, a ty jesteś łotrem. Czy wiesz, co z tego wynika? Nie jesteśmy jeszcze w Sudanie, lecz tutaj w Gizeh, gdzie wedle własnych słów twoich konsulowie nasi mają władzę, której się boisz. Muzabir uszedł i...
— Muzabir? — krzyknął sternik. — On wie o wszystkiem, o wszystkiem, nawet o tem.
— Tak, tak, istotnie wiem o wszystkiem. Reis żartował sobie ze mnie, sądząc, że jestem za głupi, by zauważyć cokolwiek. Powiedział, że prawdziwy wierny zauważyłby natychmiast, że się zbliża niebezpieczeństwo. No i cóż, wy prawdziwi muzułmanie? Kto był mądrzejszy, wy czy ja? Stu drabów w waszym gatunku nagromadzi wprawdzie dość przewrotności i złości, ale nie tyle mądrości i prawdziwego sprytu, co jeden dobry chrześcijanin. Wy pobożni stronnicy świętej Kadiriny, chcecie mnie okraść, zniszczyć i zabić! Ale ja się z was śmieję. Ja wiedziałem, że Muzabir tu przyjdzie; pozwoliłem zabrać sobie pulares, ale przedtem schowałem gdzieindziej dokumenty, podpisami zaopatrzone. Oto są!
Wydobyłem papiery, pokazałem im, a potem schowałem i mówiłem dalej:
— Tam obok tobołów z tytoniem stał złodziej. Nie znalazłszy papierów, rzucił portfeli umknął, kiedy się zbliżyłem. Ty go schowałeś, reisie; jato widziałem. Oddaj go!
— Ja go nie mam! — zgrzytnął.
— Nie? Przypatrzno się nosowi tego stracha! Czy chcesz także mieć taki? Chcesz poznać moją rękę. Dawaj, albo ci go odbiorę!;
Przystąpiłem groźnie do niego a on się cofnął, sięgnął pod suknię i zawołał szyderczo: