Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Tylko sto piastrów — odrzekł, domyślając się dalszego ciągu.
— Nie kłam, bo dwieście za mnie, a sto za murzynięta. Powiedział mi to, zanim wszedłem na pokład, a jemu więcej wierzę, niż tobie.
— Sto! — twierdził uparcie.
— Trzysta! Oddasz mi je, gdyż opuszczam twoją Dahabijeh.
— Dał tylko sto. Rozkosz mi sprawisz, kiedy mi się z oczu usuniesz. Zabieraj się czemprędzej! Jechałeś jednak ze mną z Bulaku do Gizeh, a to kosztuje pięćdziesiąt piastrów, oddam ci zatem tylko resztę, to jest pięćdziesiąt.
— Za tę krótką przestrzeń pięćdziesiąt piastrów? Dobrze, dobrze; licz sobie, jak chcesz, nie mam nic przeciwko temu. Nie odejdę jednak stąd, dopóki policya tutejsza nie rozstrzygnie tej sprawy.
— To może trwać kilka tygodni.
— Ja wiem, ale mam czas.
— Ja także!
— A przytem wyjdzie może na jaw, dlaczego nie jadę dalej. Ja będę czekał na wyrok na wolnej stopie, a wy będziecie w więzieniu rozmyślali nad tem, czy należy chrześcijanina uważać za giaura i głupca.
Odszedłem od tej nieszczęsnej grupy i chodziłem po pokładzie od strony Gizeh. Rzuciwszy okiem na brzeg, zauważyłem trzy postacie męskie, oświetlone płomieniami smolnymi. Muzabira przy nich nie było. Otaczała nas cisza wieczorna; ponieważ mówiliśmy głośno, krzykliwie nawet, można nas było z brzegu dosłyszeć. Miejsce, w którem staliśmy na kotwicy, wyglądało dość pusto.
Kiedy stanąłem, by się przypatrzyć tym trzem osobom, przystąpiła jedna z nich bliżej i zapytała:
— Czy to Dahabieh „Es Semek“?
— Tak — odpowiedziałem.
— A ty jesteś podróżnym?
— Tak jest.