Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/126

Ta strona została przepisana.

— Skąd?
— Jestem Frankiem z Almanii[1].
— Frankiem? — zawołał z widoczną radością, iż ma przed sobą Europejczyka. — Nie bierz mi tego za złe, że cię zapytam, dokąd zmierzasz!
— Do Sijut.
— Tym statkiem? Miej się na baczności!
— Przed kim?
— Przed wszystkimi, w których towarzystwie podróżujesz. Przechodząc tędy, widziałem myszkującego tu człowieka, którego znam bardzo dobrze. Chciał widocznie słyszeć, o czem u was mówiono. Był to muzabir.
— Był tu na statku, żeby mnie okraść, ale mu się to nie udało.
— Dziękuj Allahowi, że tak się stało! Bardzo łatwo mogło być gorzej, znacznie gorzej.
— Czy macie czas?
— Mamy.
— Proszę was na chwilę na statek.
Trąciłem pomost tak, że się zaczepił o brzeg; równocześnie poczułem, że mię ktoś pochwycił z tyłu i pociągnął. Był to reis. Szepnął mi, jakby nie chciał, żeby go dosłyszano z brzegu, głosem stłumionym:
— A tobie co przychodzi do głowy? Kto tu ma prawo ludzi zapraszać, ja, czy ty?
— My obaj.
— Nie, tylko ja. A właśnie tego człowieka, którego poznaję po głosie...

— Utknął i nie miał odwagi mówić dalej, gdyż owi trzej ludzie wchodzili właśnie na pokład. Na ich widok zniknął sternik czemprędzej w jednym z otworów pokładu, a mój służący podążył za nim równie szybko. Reisowi byłoby może także przyjemniej znaleźć się gdzieś w większem oddaleniu, gdyż ludzie ci byli mu bardzo nie na rękę, lecz nie mógł ani zniknąć, ani

  1. Niemcy.