ich odprawić. Został więc, skrzyżował ręce na piersiach, dotknął prawicą czoła, ust i serca i skłonił się prawie tak nizko, jak marszałek domu mojego Turka. Z tego pozdrowienia można było wnosić napewno, że przybysze, a przynajmniej pierwszy z nich, nie byli ludźmi zwykłymi.
Pierwszy był to mężczyzna w sile wieku, dobrze zbudowany i jak spostrzegłem, elegancko ubrany. Miał on na sobie szerokie białe spodnie, ciemne meszty, złotem wyszywaną bluzę, a na biodrach czerwony jedwabny pas, u którego wisiała krzywa szabla; z za pasa wyzierały złotem i kością słoniową wykładane głownie pistoletów. Z ramion zwisał mu biały jedwabny płaszcz. Turban był z tej samej materyi i tego samego koloru. Twarz jego, której ciemne oczy przyglądały mi się z badawczą życzliwością, okolona była pełną, czarną p | brodą, tak piękną, jaką rzadko kiedy widywałem. Nie spojrzawszy na reisa, pozdrowił mnie:
— Niechaj Allah obdarzy cię dobrym wieczorem!
— Bądź szczęśliwy! — odrzekłem równie krótko, jak uprzejmie.
Towarzysze jego skłonili mi się w milczeniu, na co odpowiedziałem takim samym ukłonem. Następnie zwrócił się przybysz do reisa i zapytał surowo:
— Czy znasz mnie?
— Miałem już kilkakroć szczęście oglądać twoje oblicze — odpowiedział zapytany utartą formułą wschodnią.
— Nie wiem, czy wielkie to było dla ciebie szczęście. Czy niema tutaj jeszcze dwu ludzi?
— Jest sternik i służący dla obcych.
— Nikogo więcej?
— Nie, sijadetak; moi majtkowie poszli do kawiarni.
— No, a czemuż ci dwaj zniknęli? Gdzie się udali? Czy może na dół do szczurów?
Reis nie miał odwagi odpowiedzieć i spuścił głowę.
— A więc tak, tak! Wiem dobrze, czego tam chcą. Zawołaj ich natychmiast, jeśli nie chcesz dostać harapem!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/127
Ta strona została przepisana.