Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— Allah! To całkiem słuszne! Niechno mi z tem teraz kto przyjdzie! Mówią jednak niektórzy tłómacze Koranu, że i tytoń zakazany.
Zachowanie się jego uprawniało mię do pewnej swobody, odpowiedziałem mu przeto odpowiednim tonem:
— Nie pozwalaj w siebie wmawiać byle czego! Kiedy w Ameryce ujrzano poraz pierwszy ludzi palących, upłynęło ośmsetsiedmdziesiąt lat od Hedżiry.
— Co ty mówisz? Skąd takie wiadomości, i to nawet z datami i znasz nawet Hedżirę? Wy Frankowie wiecie wszystko; widziałem takich, którzy znali koran i wszystkie objaśnienia znacznie lepiej ode mnie. Allah jest wielki a wy mądrzy. Czy widywałeś kiedy cesarzy?
— Często.
— Allah! Jakżeś szczęśliwy. Więc jesteś pewnie oficerem?
— Nie. Nie biorę udziału w bitwach, ale za to zużywam jak najwięcej atramentu i psuję po kilkaset stalówek rocznie.
— A zatem domyślam się! Jesteś uczonym a może nawet muzannifem[1], i przybyłeś tu, aby o nas książkę napisać?
— Zgadłeś! — potwierdziłem.
— To pięknie, to dobrze, to mnie cieszy niezmiernie, Ja także chciałem napisać książkę.
— O czem?
— O niewolnictwie.
— To temat wielce zajmujący. Mam nadzieję, że wykonasz ten dobry zamiar.
Napewne! Brak mi tylko jednej rzeczy, tylko jednej: tytułu. Bo słuchaj! Tytuł, to głowa książki, a jeśli głowa do niczego, to głupie i całe ciało. Ale skąd mam wziąć mądry tytuł? Ty jesteś zawodowcem i może mi dasz jaką radę.

— Są pisarze, piszący bardzo dobre książki, a nie

  1. Pisarzem.