tylko wszystkiego. Jego zachowanie się wobec reisa kazało mi oczekiwać katastrofy, a teraz gawędził ze mną, jak gdyby na statku wcale reisa nie było. I skąd temu muzułmaninowi przyszło do głowy, zajmować się kwestyą niewolnictwa? Powiedziałem ostatnie słowa dla żartu tylko, lecz podchwycił je natychmiast i zawołał:
— Któż ci powiedział, że nie będziemy o tem mówili? Ty dążysz do Sijut i ja także.
— A to co innego! — odrzekłem.
— Pojedziemy razem; nie zostaniesz przecież na tej Dahabieh.
— Istotnie nie mam zamiaru tu zostać, lecz reis nie chce mi zwrócić pieniędzy. Zapłaciłem mu już drogę aż do Sijut.
— Żądałeś zwrotu pieniędzy? Dlaczego? Z jakiego powodu chciałeś ten statek opuścić?
— Hm! Wzgląd na siebie samego nie pozwala mi o tem mówić.
— Czemu?
— Bo byłbym zmuszony zabawić dłużej tutaj w Gizeh, a nie mam czasu.
— Ale wzgląd na mnie nakazuje ci to powiedzieć. Ostrzegałem cię przed tą Dahabieh, nie wiedząc jeszcze, że zamierzasz statek opuścić. Byłem tak niegrzeczny, że ci pytania zadawałem, nie powiedziawszy wprzód, kim jestem. Muszę to naprawić i uzupełnić. A może już sam odgadłeś?
Spojrzał na mnie bokiem z tak dobrotliwem szelmostwem, iż przeczułem, że go rychło polubię. Nie był to zagorzały muzułmanin; posiadał żywe usposobienie, energię i dużo poczciwości. Nie był to leniwy, tępy mieszkaniec Wschodu, który nicość swoją uważa za wszystko i zgoła nic o świecie wiedzieć nie pragnie. Ogarnęło mię teraz żywe pragnienie odbyć podróż z nim razem.
— Jesteś oficerem — odpowiedziałem.
— Hm! — mruknął z uśmiechem. — Właściwie
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/131
Ta strona została przepisana.