Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/134

Ta strona została przepisana.

— Stoi niedaleko stąd, przy brzegu. Musiałem dziś wylądować w Gizeh, gdyż pragnąłem pomówić z Mudirem. Gdy nadszedł wieczór, poszedłem brzegiem, bo takie przechadzki często dobry połów mi dają. I dziś także gruba ryba wpadnie mi w ręce.
— Któż taki?
— Ta właśnie Dahabieh.
— Czyż być może? Ależ ona dopiero dzisiaj wypłynęła z Bulaku.
— Tak, niewolników nie wiezie, ale ja już od dawna śledzę ją i jej reisa. Wnętrze tego okrętu urządzone tak, jak tego potrzeby handlu niewolnikami wymagają. Już ja ten statek znam. Przecież nie byłeś jeszcze pod pokładem!
— Pod pokładem nie byłem, ale dlaczego reis tak się przeraził mojem przybyciem? Dlaczego sternik zniknął natychmiast w otworze? Chyba tylko dlatego, żeby tam na dole coś zmienić, albo ukryć. Zobaczysz wkrótce, że się nie mylę. Ale smoła się kończy. Niech reis znowu miski napełni; jeśli się nie pospieszy, dostanie harapem.
Rozkaz ten zwrócony był do drugiego towarzysza; odszedł on zaraz, by go wykonać.
Co za spotkanie! Mój nowy znajomy był więc, żeby się tak wyrazić, oficerem marynarki i polował na handlarzy niewolników. Ogromnie rad byłem z tej znajomości, obiecywała mi ona wiele, a nawet bardzo wiele.
Stary reis przywlókł smołę, nie śmiejąc podnieść wzroku. Gdy odszedł, nawiązał reis effendina przerwaną rozmowę:
— No, teraz wiesz już, kim jestem i jaki mój zawód. Czy sądzisz jeszcze ciągle, że należy przede mną zatajać, dlaczego chciałeś opuścić tę Dahabieh?
— Może właśnie dopiero teraz. Zatrzymanoby mnie tutaj, a ja muszę jechać do Sijut, by tam czekać na przyjaciela.
— W takim razie przyrzekam ci, że podróż twoja