— Oczywiście, a wtedy nie byłoby tak źle z wami, bo emir nie byłby wszedł na Dahabieh; zwabiliśmy go dopiero naszą głośną rozmową. Gdyby nie to, nie byłby odkrył, że ten żaglowiec służy do przewozu niewolników.
— Prze... wo... zu... niewolników! — wyjąknął z przerażeniem. — Kto... kto... tak... twierdzi?
— Emir, a on jest znawcą.
— O nieszczęście, o zamęcie w mej głowie! Allah, Allah, Allah! Ciało moje chwieje się, kości dygocą, a dusza drży. Pochłania mnie morze strapienia, a wiry strachu pchają mnie w otchłań rozpaczy. Jakaż dusza ulituje się nademną, jaka ręka wyciągnie się, by mnie ocalić?
— Milcz i nie krzycz tak, bo na nas zwrócą uwagę. Czy przyznajesz, że ta Dahabieh pośredniczy w handlu niewolnikami?
— Effendi, ona ich tylko przewozi.
— Masz już prawie sześćdziesiąt lat. Czy masz rodzinę?
— Mam w Gubatar syna oraz kilku wnuków i wnuczek, u których znajduje się moja żona.
— To w pobliżu wolnych Beduinów Uelad-Ali, których znam dobrze. Uciekaj do nich i siedź tam, dopóki ta sprawa nie pójdzie w zapomnienie. Czy masz pieniądze?
— Mam tylko kilka piastrów, a i te są w przechowaniu u reisa.
Dałem mu trochę pieniędzy, jakie miałem przy sobie i powiedziałem:
— Zauważyłem, że małe czółno przymocowane jest z tyłu do steru. Spuść się po linie, na której wisi i uciekaj!
— Chętnie, o jak chętnie! Za rok pójdzie wszystko w zapomnienie, a potem będę mógł pokazać się znowu. Ale jak się tam dostanę do steru? Zobaczą mnie!
— Nie, bo idę tam teraz i tak zajmę tych ludzi, że zwrócą na mnie całą uwagę. Uważaj zatem. Skoro
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/143
Ta strona została przepisana.