otworzono drzwi i dwaj służący wynieśli młodzieńca, któremu krew płynęła z rany na czole. Za nimi szło jeszcze kilka osób, a wśród nich zasłonięta kobieta, która krzyczała na cały głos, żeby zawołano lekarza. Kiedy ta grupa przechodziła obok mnie, zapytałem, co się stało. Sześćdziesięcioletni może, dobrze ubrany człowiek odpowiedział:
— Koń go rzucił na mur, skutkiem czego ucieka mu teraz życie. Prędzej, prędzej, biegnijcie po haggama[1]! Może jest jeszcze jakiś ratunek.
W ogólnem zamieszaniu nikt jednak nie pomyślał o wykonaniu tego rozkazu. Starzec chciał biedz za tymi, co nieśli rannego, ale ująłem go za rękę i rzekłem:
— Może nie potrzeba posyłać po haggama. Ja sam zbadam rannego.
Na to pochwycił mnie starzec za obie ręce i spytał prędko:
— Więc ty jesteś chirurgiem? Chodźże, chodź prędzej! Jeśli mi ocalisz syna, to ci zapłacę dziesięć razy tyle, ile zażądasz.
Pociągnął mnie za sobą na prawo ku drzwiom, za któremi już zniknęli ci, co nieśli rannego. Był to jego ojciec. Drzwi prowadziły do komnaty, przeznaczonej na przyjęcia. Stąd zaprowadził mnie starzec do bocznej izby, gdzie rannego złożono na tapczanie. Kobieta uklękła z płaczem obok niego, lecz ojciec podniósł ją oznajmiając:
— Tu jest chirurg. Uspokój się żono; puść go do syna. Może Allah będzie nam miłościw i umykające życie przywróci uciesze i podporze naszej starości.
Płacząca kobieta była matką rannego.
— Może Allah je wróci — powtórzyli służący, składając ręce.
Ukląkłem obok rannego i zbadałem jego ranę. Nie była niebezpieczną i jeśli innych uszkodzeń nie
- ↑ Chirurg.