— Chrześcijaninem! — powtórzyli drudzy.
— Tak, chrześcijaninem — potwierdziłem. — Teraz chyba nie powtórzysz zaproszenia.
— Czemu nie? Czy nie jesteś zbawcą mego syna?
— Nie, ja nim nie jestem. Syn twój byłby pewnie i bezemnie przyszedł do siebie.
— Na pewno nie! Słyszałem, że lekarze chrześcijan są wielkimi czarownikami, przed którymi śmierć musi często uciekać.
— Nie są oni wcale czarownikami, tylko ludźmi bardzo uczonymi i rozumniejszymi, niż wasi lekarze.
— Mówisz w ten sposób po to tylko, ażeby prawdy nie powiedzieć. Flaszeczka z życiem, którą miałeś w ręku, ocaliła mego syna. Umiesz życie zakląć w szklannem naczyniu, a potem dawać je umarłym. Nie! Nie! Nie sprzeciwiaj się temu. Wiem ja już dobrze, co o tem wszystkiem myśleć, lecz nie ponawiam mego zaproszenia.
— Oczywiście. Chrześcijanin nie może być gościem dla was miłym.
— Nie mów tak, panie! Ja nie pogardzam chrześcijaninem, ponieważ wierzy w Boga, a więc nie jest poganinem. Przyjąłbym go w każdej chwili, a ty jesteś zbawcą mego syna. Ale my jesteśmy zanadto nikczemni, ażebym miał powtórzyć mą prośbę. Jeśli nie masz jeszcze mieszkania, pozwól a pomówię z marszałkiem dworu, który ci pod niebytność baszy najpiękniejszy pokój w pałacu wyznaczy. On także chory, a jeśli go wyleczysz, będzie ci nieskończenie wdzięczny.
— Co mu brakuje?
— Ma popsuty żołądek. Zjada tyle, co pięciu lub sześciu ludzi i dlatego cierpi bez przerwy.
— W takim razie nie potrzebuje mojej rady ani mojej pomocy. Do wyzdrowienia wystarczy mu ograniczyć się nieco w jedzeniu. Zresztą nie zależy mu wcale na tem, abym go badał i leczył. Właśnie wyrzucił mnie z tego domu.
— Ciebie? To niemożebne!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/163
Ta strona została przepisana.