Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/176

Ta strona została przepisana.

— Effendi, skąd ty wiesz coś o „znaku“ i o wieczornem odmawianiu sury do ucha końskiego? To są tajemnice, których właściciel nie zdradzi nawet pierworodnemu synowi.
— Wiem o tem. Posiadałem prawdziwego ogiera Szammarów, mającego swoją „tajemnicę“ i swoją surę, którą odmawiałem mu codziennie przed udaniem się na spoczynek. Było to zwierzę tak cenne, że nie oddałbym go za trzy takie szpaki.
— Jak? Ty miałbyś posiadać ogiera Szammarów?
— Tak. Byłem wówczas u Haddedihnów. Zakończmy krótko! Obawiasz się ściągnąć na siebie gniew baszy i sądziłeś, że nie zdołam uwolnić cię od tej troski. Jesteś zdania, że Frank nie może jeździć konno ani znać się na koniach. Dowiodę ci, że jest przeciwnie. Dosiędę tego konia i na nim pojadę. Chcesz się założyć?
— Na Allaha, co ci strzeliło do głowy! Skręciłbyś kark na pewno.
— Już ty się o to nie bój! Z przyjemnością dowiodę, że postępowaliście źle z tem szlachetnem zwierzęciem. Zawołaj syna i parobków, żeby się nauczyli, jak się z koniem należy obchodzić.
Uważał mnie za laika, narażającego się lekkomyślnie na niebezpieczeństwo, którego rozmiarów nie umie wcale ocenić. Starał się więc wszelkiemi siłami odwieść mnie od mego zamiaru. Nareszcie przystał. Chciałem mu dowieść, że Beduin nie przewyższa w niczem Europejczyka. Udałem się do mego pokoju, ażeby się zaopatrzyć w biały haik, który mi był potrzebny, a on zgromadził tymczasem ludzi. Zebrali się w izbie, przylegającej do nizkiego stajennego budynku, skąd łatwo można się było dostać na płaski dach domostwa. Zeszło się wielu ciekawych, a na końcu przytoczył się z trudem także gruby marszałek i zawołał bez tchu:
— Effendi, do czego się ty bierzesz! Słyszę, że chcesz wsiąść na grzbiet tego dyabła wcielonego. Gdybym ja z niego spadł, możebym wyszedł z życiem, bo kości