Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/177

Ta strona została przepisana.

moje obłożone miękkiemi poduszkami ciała. Jeśli jednak ciebie zrzuci na ziemię, rozlecą się twoje kości, jak gromada szczurów, pomiędzy które kot wskoczy,
— Nie troszcz się o mnie! Czy już jadłeś?
— Tak.
— A czujesz jeszcze boleści?
— Nie.
— Więc wyłaź na dach i popatrz się, jak szybko zmieni się złość dyabelska w przychylność! Ten koń nigdy nie siedział w stajni i to, że go tutaj zamknięto, pobudziło go do wściekłości. Dziwi go także odzież tych ludzi, gdyż w ojczyźnie nosił na sobie tylko jeźdźców, owiniętych haikiem. To także należało wziąć pod rozwagę. Zamiast te błędy naprawić miłością, obchodziliście się z nim surowo. Powiedzcie, jak się ten szpak nazywa?
— On nie ma jeszcze „tajemnicy“ ani nazwy, gdyż miał być darowany. Jedno i drugie ma mu dopiero dać basza.
— Szkoda, bardzoby mi się przydało znać jego nazwę teraz. Beduin nazywa zwykle konia wedle maści i woła na niego głosem bardzo przeraźliwym. Jestem pewien, że ten siwek posłucha mnie, jeśli w ten sposób zawołam na niego. Wejdźcie więc na dach, abyście byli bezpieczni. Pójdę na dziedziniec najpierw tak, jak stoję, a potem w haiku i zobaczycie różnicę.
Wszyscy poszli za mojem wezwaniem. Kiedy usiedli obok siebie z podwiniętemi nogami, otworzyłem drzwi i stanąłem na dziedzińcu. Zaledwie mnie ogier dostrzegł, przybiegł z parskaniem, a ja musiałem rejterować do wnętrza przed jego kopytami. Zatrzymał się przed drzwiami i dopiero po długim czasie oddalił się uspokojony. Teraz wdziałem na siebie haik i wciągnąłem na głowę kapuzę. Miejsce, w którem się znajdowałem, było komórką, wiodącą do stajni i zawierało różne stajenne przybory. W kącie zobaczyłem naczynie z owym najlichszym gatunkiem daktyli, zwanych bla Halef, a służących do karmienia koni. Kilka ich garści włożyłem do kieszeni.