Ogier stał teraz w najodleglejszym punkcie dziedzińca z głową odwróconą ode mnie. Otworzyłem drzwi tak cicho, że tego nie słyszał, a oczy wszystkich siedzących zwróciły się z oczekiwaniem na mnie i na konia.
— la zan azrak[1]! — krzyknąłem tak przeraźliwie, jak tylko mogłem.
Zwierzę odwróciło głowę i teraz musiało się okazać, czy moje przypuszczenia były słuszne, czy nie. Jeślibym się przeliczył, znalazłbym się w niemałem niebezpieczeństwie. Koń stropił się, stanął z podniesioną głową i patrzał ku mnie. Rozwarł nozdrza, zaczął kręcić małemi uszyma i powiewał ogonem. Była to pierwsza niespodzianka. Teraz jednak trzeba było odwagi większej. Oddaliłem się od drzwi, wziąłem w rękę kilka daktyli, wyciągnąłem ją przed siebie i podszedłem ku koniowi. Z dachu zabrzmiały głosy przestrogi i strachu.
— lza zan azrak! — zawołałem ponownie, idąc powoli dalej, z oczyma zwróconemi silnie lecz przyjaźnie na ogiera.
Zarżał z cicha, odwrócił się całkiem i przybiegł do mnie, tańcząc pięknym łukiem. Tuż przede mną zatrzymał się, wrywszy przednie kopyta w ziemię i jął mnie badać szeroko rozwartemi oczyma i nozdrzami.
— Szpaku, mój kochany, mój dobry, masz i jedz! — wezwałem go łagodnym, pieszczotliwym głosem i zbliżyłem się do niego zupełnie. Posługiwałem się Oczywiście językiem arabskim, ponieważ znał te dźwięki. Koń obwąchał dłoń, a potem rękę aż do ramienia, poczem wziął jeden daktyl, drugi, trzeci i tak dalej aż do końca. A zatem zwyciężyłem.
Wyjąłem z kieszeni garść drugą, podałem mu daktyle lewą ręką a prawą zacząłem głaskać rumaka po pięknej szyi. Potem nachyliłem mu głowę i zacząłem mu szeptać w ucho tę surę, która właśnie przyszła mi na myśl. Arab, czyniąc to co wieczora ze swym ulu-
- ↑ Hejże szpaku!