Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/179

Ta strona została przepisana.

bionym koniem, powtarza mu zawsze tę samą Surę. Gdy ją odmówi, zasypiają obydwaj, i koń i jeździec. Zwierzę tak się do tego szeptania przyzwyczaja, że później nabywcy lub wogóle właściciela, który chciałby tego zaniechać, nie uzna swoim panem i tylko z niechęcią będzie mu posłuszne.
Koń stropił się znowu. Czy trafiłem na jego zwykłą surę, nie wiem; zapewne nie, było to zresztą dość obojętne. Zasadniczy punkt tkwił w samej czynności i w szepcie. Zwierzę odezwało się cichym głosem, jakby rżeniem, zwróconem do swego wnętrza, poczem pod niosło głowę i zarżało tak donośnie, że omal nie skoczyłem w bok z nagłego przestrachu. Tymczasem koń zaczął pocierać głową o moje plecy i wargami dotykał mej twarzy, jakgdyby mię całował. Położyłem mu obie ręce na szyję, przycisnąłem głowę jego do siebie i przyłożyłem usta do ucha, by szeptać dalej. Był to znak, wzywający konia na spoczynek, a poskutkował tak «wspaniale, że już po kilku wierszach położył się siwek na ziemi, a ja rozciągnąłem mu się między nogami, i głowę na jego brzuchu, jak na poduszce, położyłem. Z dachu odezwały się głośne okrzyki podziwu.
Leżeliśmy tak przez pewien czas, poczem zerwałem się nagle i zawołałem:
— Dir balak ’l a’ adi, uważaj, nieprzyjaciele!
W jednej chwili stanął koń przy mnie, a ja wsiadłem na siodło bez najmniejszego oporu z jego strony. Z pół godziny jeździłem szkołą arabsbą i znalazłem u zwierzęcia tyle zrozumienia i wrażliwości na najlżejszy nacisk, że mogłem sądzić, że rozumie mnie zupełnie i że wola nas obu jest jedną wolą. Zsiadłszy z niego, nagrodziłem go głaskaniem i resztą daktyli. Potem zaprowadziłem go do przeznaczonego mu oddziału w stajni i skłoniłem go łagodnemi słowy do tego, że położył się tam dobrowolnie. Gdy odchodziłem, powiódł za mną oczyma i zarżał zcicha.
Kiedy powróciłem na dziedziniec, spytali mnie widzowie, czy mogliby bezpiecznie zejść do mnie. Odpo-