Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/184

Ta strona została przepisana.

jakiegoś szejka. Obok grobowca był most, wiodący przez kanał. Właśnie miałem nań wstąpić, kiedy stanąłem zaskoczony niespodziewanym widokiem. Oto ujrzałem bardzo długą i bardzo cienką, biało odzianą postać, z olbrzymim turbanem na głowie, o bardzo charakterystycznym, kręcącym się i chwiejnym chodzie. Czy dobrze widziałem, czy też uległem złudzeniu? Był to także marszałek, ale nie ten nieforemny marszałek baszy, lecz chudy i cienki, jak tyka, dozorca domu mego tureckiego przyjaciela z Kairu. I on spostrzegł mnie także i stanął.
— Selimie, czy to ty rzeczywiście? — zawołałem.
— Słusznie, bardzo słusznie! — odpowiedział swoim chrapliwym głosem, oddając mi zdaleka jeden ze swych karkołomnych pokłonów. — A czy to prawda, effendi, że to ty jesteś? W takim razie dzięki Allahowi, gdyż właśnie szukam ciebie.
— Ty mnie szukasz? Sądziłem, że jesteś u Murada Nassyra w Kairze. Jakieś ważne powody musiały was skłonić do opuszczenia miasta wcześniej, aniżeli było ułożone.
— Więc sądzisz, że Murad Nassyr znajduje się tu ze mną w Sijut.
— Oczywiście!
— Mylisz się. Ja sam przybyłem, ażeby ciebie odszukać.
— Naco? Ale zaczekaj! Tu na moście nie możemy rozmawiać o tych sprawach. Chodźmy do jakiej kawiarni; to będzie najlepsze.
— Tak, to najlepsze — potwierdził, kłaniając mi się, poczem obrócił się, by mi towarzyszyć do miasta. Weszliśmy do pierwszej napotkanej piwiarni i, znalazłszy jakiś cichy kącik, kazaliśmy sobie podać limoniady. Następnie zapytałem:
— A więc, dlaczego przybyłeś sam, ażeby mnie tu odszukać?
— Bo mój pan mi tak kazał — brzmiała niezbyt inteligentna odpowiedź.