— W pałacu baszy. Nie wiem tylko, czy cię tam zechcą dość chętnie przyjąć.
— Czy wątpisz o tem? Prawda, ty jesteś niestety niewiernym i nie wiesz, że islam nakazuje swoim wyznawcom, jak największą gościnność. Oprócz tego jestem największym bohaterem mojego szczepu, słynnym człowiekiem, którego nawet sam wicekról przyjąłby chętnie w swym domu. Powiem memu gospodarzowi i przyjacielowi, że muszę ich opuścić i sprowadzić się do pałacu.
— Ach! Masz przyjaciela ze sobą?
— Tak, poznałem go na okręcie, a on wysiadł tu, ażeby razem ze mną zamieszkać.
— Czem on jest?
— Handlarzem mającym poczynić tu zakupy. Zostań tu chwilkę! Pójdę zaraz do niego, by go o tem zawiadomić.
— Zaczekaj z tem jeszcze, dopóki nie dowiemy się w pałacu, czy cię tam przyjmą.
— O to nie trzeba się dowiadywać, gdyż niema żadnej wątpliwości, że mię przyjmą z otwartemi rękami.
— Być może, ale mimoto chcę się upewnić. Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, że udamy się najpierw do pałacu.
— Słusznie, bardzo słusznie! Idę za tobą. Ruszajmy.
Nie było mi to wcale przyjemnem prosić, ażeby go w domu baszy przyjęto, lecz musiałem pogodzić się z tą myślą, wiedząc, iż ten „największy bohater swojego szczepu”, nie odstąpi mnie ani na chwilę. Zapłaciłem więc należną kwotę i ruszyliśmy ku pałacowi.
Przybywszy tam, zobaczyłem grubego marszałka w tych drzwiach, w których przyjął mnie i reisa effendinę. Skłonił mi się bardzo nizko i rzucił pytające spojrzenie na mego towarzysza. Gdy wymieniłem jego imię i powiedziałem, że życzy sobie zamieszkać przy mnie, odrzekł szybko i bardzo uprzejmie:
— Effendi, zostaw go u mnie. Nie poznałem się
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/187
Ta strona została przepisana.