Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/189

Ta strona została przepisana.

cami miasta, zbudowanego przeważnie z ciemnego iłowego kamienia. Co mam o niem powiedzieć? Sijut, to nie Kahira. Wszystko tu takie, jak tam, tylko w mniejszych rozmiarach i z pewnemi zmianami terenu. I życie na ulicy podobne. Spotykaliśmy handlarzy wody, owoców, chleba, chłopców z osłami, posługaczy, Turków, Koptów i Fellahów, zupełnie tak, jak tam. Miasta wschodnie są do siebie nadzwyczaj podobne. W bazarach był ścisk wielki, ale nasi biegacze trącali i bili laskami tak silnie dokoła siebie, że mieliśmy zawsze wolną drogę. Uszanowanie, z jakiem witano wszędzie czarnego marszałka, było dowodem, że piastował ważne i wpływowe stanowisko. Krótka i powolna przechadzka, tak go znużyła, że stękał za każdym krokiem. W końcu oświadczył, że z głodu i znużenia nie może iść dalej i musi bezwarunkowo wstąpić do sufry.
Sufra jest to właściwie stół do uczt, a grubas użył tego wyrazu na oznaczenie restauracyi. Nie słyszałem jeszcze o takiej restauracyi, więc byłem ciekawy, do jakiego zaprowadzi nas lokalu. Dał służącym, idącym na przedzie, rozkaz, a oni skręcili w boczną uliczkę i stanęli, jak szyldwachy, po obu stronach bramy jednego z domów. Weszliśmy najpierw na mały, otwarty dziedziniec, na którym leżało kilka szeregów poduszek. Tam siedzieli już goście. Każdy z nich miał przed sobą glinianą miskę, do której sięgał obiema rękami. Czystości nie wymagano tu widocznie, bo brud uderzał na pierwszy rzut oka. Oprócz tego panował tu taki odór starej oliwy, że gdybym nawet był głodny, straciłbym od razu apetyt.
Marszałek potoczył się w próżny kąt i usiadł tam na poduszce. Ponieważ koniuszy poszedł za jego przykładem, uczyniłem to samo. Jeden z brudnych dozorców przyszedł nas spytać o rozkazy, a czarny grubas odpowiedział, milcząc w ten sposób, że podniósł w górę trzy palce.
— Dla mnie nie trzeba! — rzekł koniuszy. — Ja nie jem.