oczy i jął mlaskać językiem z rozkoszą niewymowną, poczem prawił dalej:
— Ale ja jestem nie tylko kupcem, bo i wojownikiem. W podróżach moich muszę nieraz używać broni, i niema człowieka, któryby mógł pochwalić się tem, że mię zwyciężył. Zresztą Świadczy już o tem moje nazwisko.
Wygłosił to z wielką dumą i spojrzał na mnie w oczekiwaniu mojego w tej sprawie zdania.
— Pańskie nazwisko? — zapytałem. — Masz pan na myśli „Murad“, czy „Nassyr“?
— Oczywiście, że Nassyr.
— No, to słowo nie ma nic wspólnego z walecznością, gdyż oznacza nagniotek na nodze, który bywa zwykle tak bolesny, że mając nagniotki, chodzi się z miną wcale nie bohaterską.
— Allah, Allah! — zawołał. — Jakże się pan mylisz okropnie! Ależ słowo to oznacza zwycięzcę!
— Tak, arabskie słowo „Nass“ oznacza zwycięzcę, ale nie tureckie „nassyr“. Po turecku musiałbyś pan nazywać się Galib, Fatih albo Genidżi.
— Effendi, chyba chcesz mię pan obrazić i purpurą okryć moje policzki. Czyż pan, człowiek u nas obcy, masz możność lepiej odemnie zrozumieć imię moje, imię człowieka, którego przodkowie walczyli z chwałą pod najsławniejszymi sułtanami tego kraju?
— Dobrze, w takim razie mylę się — przyznałem uprzejmie. — Wybacz mi pan mą nieświadomość.
— Wybaczam — rzekł z zadowoleniem. — A teraz powiem panu, gdziem pana widział. Było to w Dżezairi[1], gdzie okręt mój stał na kotwicy. Czy znasz pan tam kupca francuskiego Latréaumonta?
— Tak, istotnie znam — potwierdziłem.
— Siedziałeś pan w kawiarni przy ulicy Bab-Azoun. Ja również przyszedłem tam i spostrzegłem, że obecni spoglądali na pana z zaciekawieniem, mówiąc o panu
- ↑ Algier.