Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Wsuwał w usta jednę garść tego przysmaku po drugiej i wypróżnił w ten sposób pierwszy, potem drugi, a w końcu trzeci talerz. Wyczyścił je następnie, jak źle wychowane dziecko, palcem wskazującym, który oblizał. Podczas tego zajęcia brał także żywy udział w rozmowie mojej z koniuszym, który, jak się okazało, był żądnym wiedzy człowiekiem. Ponieważ udało mi się poskromić konia, przypisywał mi wszystkie inne zdolności i zadawał mi jedno pytanie po drugiem, a ja musiałem mu na nie odpowiadać.
Powracając do domu, ujrzeliśmy sprowadzone umyślnie ślepe dzieci, siedzące pod bramą. Widok ich był zarówno wzruszający, jak wstrętny. Oślepłe oczy puchną, tworząc jątrzące się półkule, na których wiodą swój żywot muchy i inne owady. Choroba to zaraźliwa i przechodząca z oka na oko, z osobnika na osobnik. Dzieci otrzymały pieniądze, poczem je wyprowadzono. Mały żart, na który pozwoliłem sobie względem grubasa, nie obciążył mi bynajmniej sumienia. Miał on takie dochody, że mógł śmiało wydać tę małą kwotę na pożałowania godnych ślepców.
Wkrótce potem zmierzch zapadł i zaczęło się szybko ściemniać. Zaproszono mię na wieczerzę, którą koniuszy ze mną spożył. Spytał mnie wprawdzie, czy ma wezwać także mego towarzysza, oświadczyłem mu jednak, że Selima nie można właściwie nazywać w ten sposób, gdyż jest on tylko sługą mego przyjaciela. Nie zależało mi na tem, żeby tego długiego człowieka mieć nieustannie przy sobie, a koniuszy nie miał także ochoty widzieć u siebie tak podrzędnej osoby.
Po wieczerzy zaprosił mnie mój gospodarz na partyę szachów. Poustawialiśmy właśnie figury, kiedy na dworze powstał niezwykły hałas. Kilka głosów krzyczało równocześnie, lecz słów nie można było zrozumieć. Sądząc, że zaszedł jaki nieszczęśliwy wypadek, wybiegliśmy na dziedziniec przed stajnię. Stało tu kilku parobków, oraz innych ludzi, którzy patrzyli w niebo i wołali: