Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/198

Ta strona została przepisana.

— Bardzo słusznie — wtrąciłem. — Ale dlatego, że to takie okropne, nie zdołasz już dłużej prawdopodobnie w mojem towarzystwie wytrzymać.
— Co ty mówisz! — zawołał. — Czyż nie wytrzymałem przy tobie? A może to ty dla mnie zostałeś w tyle? Jeśli tak, to zrób mi tę łaskę i jedź trochę prędzej!
— O nie doścignąłbyś mnie.
— O Allah! Nie było dotychczas jeźdźca, któregobym nie doścignął. Założymy się?
— Dobrze, a o co?
— Ty masz złotówki z Angli; widziałem je u ciebie. Nazywają się funtami a mają wartość przeszło stu piastrów. Czy postawisz przeciwko mnie taką złotówkę?
— A czy ty masz je także? — spytałem.
— Nie, ale mam dość piastrów, by postawić to samo. No zgoda?
— Tak. Wyjmuj pieniądze! Sto piastrów i funt angielski. Oddamy to koniuszemu, a kto zwycięży, ten dostanie od niego wszystko. Czy zgadzasz się na to?
— Zgadzam się, zupełnie się zgadzam! — rzekł, krząkając z zadowoleniem. Za kika chwil będzie blask twych pieniędy w mojej kieszeni. Jestem szybki, nie pokonany i nikt mnie nie doścignie, a ty już najmniej.
Koniuszy dostał pieniądze i zaczęliśmy jazdę. Z początku wstrzymywałem mego szpaka, ażeby Selim przez pewien czas mógł trzymać się mego boku.
— Widzisz, że wygram? — spytał z tryumiem.
— Zaraz zobaczysz coś przeciwnego. Bądź zdrów Selimie; za dwie minuty stracisz mię z oczu zupełnie.
Teraz puściłem ogierowi cugle, czego on z upragnieniem oczekiwał. Zarżał głośno, zerwał się w górę wszystkiemi czterema nogami i popędził tak, że niezbyt dobry jedździec dostałby pewnie zawrotu głowy. Nie chciałem użyć ostróg, bo dla tego szlachetnego zwierzęcia byłaby to zbyt szorstka podnieta. Szepnąłem mu tylko