Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/199

Ta strona została przepisana.

do ucha kilka słów zachęcających i koń zrozumiał mnie znakomicie. Towarzysze ruszyli za mną z krzykiem, lecz głosy ich słabły szybko, gdyż pustynia znikała formalnie pod kopytami mojego szpaka. Kiedy w minutę potem popatrzyłem za siebie, ujrzałem jeźdźców wielkości dzieci, kołyszących się na koniach z biegunami. Po upływie drugiej minuty wyglądali już tylko, jak małe kropki a następnie zniknęli całkiem. Teraz mogłem się już zatrzymać, wolałem jednak w pełni użyć rozkoszy jechania na takim koniu i pędziłem dalej. Zwierzę cieszyło się tak samo, jak ja. Rżało głośno od czasu do czasu z radości, a kiedy głaskałem je po szyi, wydawało głęboki głos piersiowy, którego nie jestem w stanie opisać, chociaż go znam tak dobrze. Jest to głos zachwytu. Tak jechałem ze trzy kwandranse w głąb pustyni, która wynurzała się przedemną ustawicznie na nowo, a za mną znowu niknęła i zatoczyłem na prawo wielki łuk. Należało się spodziewać, że wszyscy podążą za moim śladem i chciałem ich wystrychnąć na dudków. W pół godziny potem zrobiło się z łuku koło i wpadłem na własny trop. Poznałem po śladach kopyt, że moi towarzysze już tędy przejechali i podążyłem za nimi. Wkrótce też dostrzegłem ich przed sobą, a oni sądzili niewątpliwie, że znajdują się daleko za mną. Im bardziej się do nich zbliżałem, tem dokładniej widziałem, że starali się rozwinąć szybkość jak największą. Mimoto trzymali się razem, gdyż lepsi jedźdźcy wstrzymywali konie, by nie wyprzedzać drugich. Ponieważ całą swoją uwagę zwrócili przed siebie, nie spostrzegli mnie, dopóki nie zbliżyłem się do nich na odległość dwudziestu długości konia i nie zawołałem:
— A wy dokąd?
Usłyszawszy mój głos, spojrzeli poza siebie i zdumieli się niemało, widząc mnie za sobą. Zanim zdołali osadzić konie na miejscu, byłem pomiędzy nimi. Gruby marszałek pocił się, jak szyba w zimie i sapał jak maszyna parowa.