Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— Skąd przybywasz effendi, — spytał z miną tak głupią, że musiałem się roześmiać.
— Stąd — odrzekłem wskazując za siebie. — Czynię tak samo jak słońce; zapadam na zachodzie a wynurzam się na wschodzie.
— Jak to zrozumieć? Jechalibyśmy tak twoim śladem, aż na koniec świata.
— Tak daleko chyba nie, bo mój ślad byłby was odprowadził napowrót. Ale teraz widzisz co to za biegun z tego ogiera Bakarrów. Dziwię się, że koniuszy był na tyle nieostrożny, że mi na nim jeździć pozwolił.
— To ma być nieostrożność? Przeciwnie! Przez to, że go ujeździsz, uczynisz go chętnym także do noszenia mnie i baszy. k
— Całkiem słusznie, ale gdybym go tak był ukradł?
— Ukradł! — zawołał blednąc ze strachu.
— Tak, ukradł. Przypuśćmy tylko, żebym nie wrócił, cóżbyś był uczynił? Zdołałbyś mnie doścignąć?
— Nie, nie! Allah, Allah! W jakiemże znajdowałem się niebezpieczeństwie.
— Nie byłeś wcale w niebezpieczeństwie, bo ja nie jestem złodziejem. Wiedz jednak, że ten ogier warta sto tysięcy piastrów a to mogłoby w pewnych okolicznościach skusić do popełnienia kradzieży nawet rzetelnego człowieka.
— Masz słuszność, tak masz słuszność, effendi! O Allah, o święci kalifowie, cóżby się ze mną było stało, gdybyś był ukradł konia. Nie zdołałbym za niego zapłacić, a basza, którego życie niech wiecznie jaśnieje, kazałby mnie na śmierć zaćwiczyć, już zostanę przy tobie.
— Nie dokazałbyś tego, gdybym chciał zemścić się za twoją nieufność. Ale jakże tam z naszym zakładem. Któż wygrał?
— Oczywiście ty.
— No to daj mi wygrane pieniądze. Niechaj ten Selim, który nazwał siebie najśmielszym jeźdźcem