Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/208

Ta strona została przepisana.

Na ten argument nie znalazł odpowiedzi, a jeszcze bardziej się zakłopotał, kiedy dodałem:
— Udajesz największego bohatera pustyni, a boisz się małego otworu w ziemi. Wstydź się. Gdyby się tu piekło rzeczywiście otwarło, widzielibyśmy nietylko dym, ale nadto czulibyśmy straszliwe gorąco. Ponieważ zaś nie można zauważyć ani jednego, ani drugiego, przeto nie tylko ośmieszacie się swym niepotrzebnym strachem, ale co więcej, narażacie marszałka na śmierć. Prawdopodobnie będziemy go mogli wydobyć, jeżeli się raźno do roboty weźmiemy, jeżeli jednak będziemy zwlekali, spadnie wina jego śmierci na nasze sumienie. Nie bądźcie więc tchórzami i chodźcie za mną!
Mówiąc to, zbliżyłem się do miejsca wypadku, a także oni, zawstydzeni, nabrali nieco odwagi i szli za mną. Zatrzymałem się w dwułokciowej odległości od brzegu otworu i pochyliłem się naprzód, by spojrzeć w głąb piaszczystego lejka. Chcąc go zbadać dokładniej, postąpiłem naprzód jeszcze o jeden krok, kiedy nagle grunt mi się pod nogami obsunął tak, że zaledwie miałem czas odskoczyć wstecz. Piasek, na którym stałem, wpadł w głąb otworu.
Towarzysze moi zrejterowali czemprędzej, a Selim zawołał do mnie:
— Wracaj, wracaj, effendi! Nie wiele brakowało, a i ciebie byłoby piekło porwało. To naprawdę piekło a może ten jego oddział, w którym dusze niewiernych drżeć muszą na wiecznym mrozie. Tam niema dymu. Odmówmy świętą fathę, a potem wracajmy do domu, aby wielbić Allaha za to, że i my nie zapadliśmy się pod ziemię.
Poszli do koni, wyprzedziłem ich jednak, wydobyłem rewolwer i zagroziłem:
— Na waszego proroka i na wszystkich kalifów przysięgam, że zastrzelę tego, który wsiądzie na konia. Nie żartujcie i posłuchajcie mię chwilę!
Groźba moja przestraszyła ich tak samo, jak myśl o piekle; cofnęli się, a koniuszy odrzekł: