Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Opuścić? Nie! Wszak zostaniemy w jaskini. Uszedłszy taki kawałek drogi, zaspokoiłem swoją ciekawość i nie mam ochoty wnikać w dalsze jej tajemnice.
— A więc zostańcie tutaj; pójdę sam.
Zastałem przewodnika na tem samem miejscu, gdzieśmy go zostawili. Gdy się dowiedział, że już tylko ze mną pójdzie dalej, ucieszył się bardzo, gdyż jeden podróżnik sprawiał mu mniej trudu i zachodów, aniżeli trzej. Z umówionej kwoty nic oczywiście przez to nie tracił.
Czołgaliśmy się dalej. Chodnik zwężał się coraz to bardziej a podłoga jego pokryta była kryształkami krzemienia, które przecinały ubranie i kaleczyły ręce. Po jakimś czasie natrafiliśmy na szczelinę tak wązką, że zdołaliśmy się z trudnością tylko przez nią przecisnąć, aby się dostać do szerokiej i wysoko sklepionej komnaty. Była ona pełna głazów, między którymi znajdowały się szczeliny i rozpadliny, opadające pionowo w głąb. Jeden krok fałszywy, a możnaby tutaj przepaść bez ratunku. Na powale i ścianach wisiały nietoperze, jeden tuż obok drugiego. Przestraszone światłem pochodni, zaczęły latać po całej grocie i koło naszych głów, nie dotykając nas jednak wcale. Było ich takie mnóstwo, że lot ich ogłuszał nas formalnie, jak szum wezbranej rzeki.
Przeszedłszy ponad niebezpiecznemi szczelinami, dostaliśmy się znowu w wązki kurytarz, obwieszony również nietoperzami. Wydzieliny ich pokrywały obiicie podłogę, po której leźliśmy na raczkach, a cuchnący zaduch był tutaj tak przenikliwy, że już niewiele brakowało, bym przewodnika wezwał do powrotu. llość nietoperzy zwiększała się coraz bardziej, a kurytarz stale się zwężał. Nie mogąc nas ominąć, uderzały o nasze głowy i twarze i wpadały w płomienie pochodni, gasząc je co chwila. Trzeba więc było zapalać je na nowo; zalewie jednak błysnął płomień zapałki, gasił go przelatujący nietoperz. Mimo to dążyliśmy