Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/237

Ta strona została przepisana.

żywi jakieś niedobre dla mnie zamiary. Ale dlaczego? Wszakże mu nic złego nie wyrządziłem. Odrzuciłem tę myśl czemprędzej; zachowywał się przecież względem mnie tak przychylnie, a czcigodne jego oblicze nie miało ani jednego rysu, pozwalającego domyślać się podstępu i chytrości.
Kiedyśmy wylądowali na przedmieściu w Sijut, rzucił na pożegnanie słów kilka i zaraz zniknął między ogrodami. Podążyliśmy ku pałacowi, gdzie na nas czekano z obiadem. Byłbym chętnie przeszedł się jeszcze po mieście, musiałem jednak zostać w domu i czekać na fakira. Przyszedł wkrótce po modlitwie popołudniowej, która według naszego sposobu liczenia przypada na godzinę trzecią. Przyjąłem go w moim pokoju, gdzie stosunkowo największą mogliśmy mieć swobodę. Wstrzymał mię, kiedym chciał zawołać na służącego, aby mu podał fajkę i kawę i zaraz mi powód swej wstrzemięźliwości wyjaśnił:
— Każdemu wiernemu wolno palić, gdyż Allah jest wyrozumiały na ludzkie słabości, ale człowiek głęboko wierzący, wstrzymuje się od tytoniu. Woda Nilowa najzupełniej zaspokaja moje pragnienie, nie rozumiem więc, dlaczego miałbym pić kawę. Odżywiam się postem i modlitwą. Czy są i pośród chrześcijan tacy ludzie?
— Tak, mieliśmy i mamy wielu pobożnych mężów, którzy się wyrzekli uciech i rozkoszy świata, aby Bogu wyłącznie się oddać.
— Chwała im, gdyż im bardziej oddala się dusza od ziemi, tem bardziej zbliża się do nieba. Ale nie przyszedłem tu, aby rozważać razem z tobą rzeczy niebieskie, ale żeby pomówić o grobach królewskich. Czy cię jeszcze nie odeszła ochota, aby te groby zobaczyć?
— Zupełnie nie. Nie mam powodu wyrzekać się tego pragnienia.
— Więc przygotuj się jutro na godzinę jedenastą przed południem. Czekam na ciebie przed bramą.
— Dokąd pojedziemy?