Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/244

Ta strona została przepisana.

mną i właśnie dlatego musisz go natychmiast zawiadomić o terminie mego odjazdu. On prędzej czy później zamach na mnie powtórzy, a rozsądek mi nakazuje, aby go w tem uprzedzić. Pójdziemy do niego bezzwłocznie.
— To nie może być, effendi, bo zgniewałby się na mnie napewne.
— A cóż ciebie gniew jego obchodzi?
— O bardzo wiele. W gniewie jest on podobny do lwa. Przekonałem się o tem. Kiedy mu opowiedziałem, że pomogłeś mi schwytać trzy strachy.
— Ja tobie?
— Zapewne.
— Przypomnij sobie lepiej. Kiedy pochwyciłem oba widma, a trzecie umknęło, leżałeś jeszcze pod grubym kocem w sieni.
— Effendi, nie przekręcaj wypadków. Mam pamięć niezwykle bystrą, nikt z mojego szczepu takiej nie posiada, więc wiem bardzo dobrze, co się stało. Opowiedziałem memu przyjacielowi, że kiedy pokonałem i skrępowałem najstarszego stracha w twojej sypialni, poznałem w nim mokkadema świętej Kadiriny. Na to wpadł mój przyjaciel w taką złość, że pochwycił pistolet i chciał mnie zastrzelić. Musiałem mu przyrzec, że nigdy nie będę opowiadał o tem bohaterstwie. Taki on w gniewie straszny. Jeśli przyjdę z tobą do niego, domyśli się, że mówiłem ci o nim, a ponieważ zakazał mi to surowo, obawiam się, że mnie na miejscu zastrzeli.
— Nie lękaj się o to, gdyż nie pozwolę zastrzelić mego obrońcy.
— To ładnie z twojej strony, bo dowodzi, że jesteś człowiekiem wdzięcznym. Mimoto, nie mogę dopuścić, abyś poległ od kuli, dla mnie przeznaczonej.
— Ja się nie boję, ale zdaje mi się, że ciebie strach ogarnia.
— Mnie, effendi? Dusza twoja pogrążona w błędzie po uszy. Więc sądzisz, że ja, największy z bohaterów świata, mógłbym się czego lękać?