Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/253

Ta strona została przepisana.

pobłażliwie; wiedzieli bowiem na równi ze mną, co o tem wszystkiem sądzić.
Po wysiłkach dnia tego spałem tak dobrze, że zbudziłem się późno. Byłbym może spał jeszcze dłużej, gdyby mnie nie zbudziła głośna rozmowa jakichś ludzi, stojących na dziedzińcu tuż pod zakratowanym oknem mojego pokoju. Byli mocno podnieceni przedmiotem rozmowy i wskutek tego nie dość ostrożni: mówili mianowicie o mnie. W gwarze tym dosłyszałem głos koniuszego:
— Powiadam ci, że niema pytania, na które nie potrafiłby odpowiedzieć. W głowie jego łączy się ogół wszystkich gałęzi wiedzy. Ale to jeszcze nie wszystko; on jest, jak się zdaje, wielkim wojownikiem.
— Rzeczywiście? — spytał inny głos także mi znany, choć na razie nie umiałbym powiedzieć, kim był mówiący.
— Tak, rzeczywiście. On sam wprawdzie bynajmniej tego o sobie nie twierdzi, wiele jednak wskazówek zdaje się moje przypuszczenie potwierdzać.
Z kolei nastąpiło opowiadanie o wczorajszej przygodzie, którą koniuszy chciał dowieść, że jestem człowiekiem nieustraszonym i nie tracę przytomności umysłu i zimnej krwi. Opowiadał wreszcie o tem, co w ostatnich czasach przeżyłem w Kairze i w Gizeh, a nakoniec zauważył:
— Nie dowiedziałem się o tem od niego samego; opowiadał to długi Selim. Udawał on wprawdzie, że to on był bohaterem tych wypadków, lecz wszyscy wiemy, że on lubi się chełpić, a jest właściwie tchórzem. Nie Selimowi, tylko effendiemu należy się w tym wypadku chwała, a teraz przyznasz chyba, że to człowiek, który nie boi się nikogo.
— Wierzę. Wszak zwiedził ze mną jaskinię, podczas kiedy tamci zostali w tyle.
Teraz wyjaśniło mi się oczywiście, kim był mówiący; był to nasz przewodnik w Moabdah, ten sam, który mię ręką mumii obdarzył. Czego on chciał tu