Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/264

Ta strona została przepisana.

— Kupiec przyjął brata bardzo uroczyście, a gościnność nakazywała mu pożegnać go równie uroczyście i odprowadzić część drogi. Nie pomyślałem nad tem.
— Ponieważ Barjad nie umie nic powiedzieć o takiem pożegnaniu gościa, więc nie może mieć za złe, jeżeli go podejrzewam. Albo to łotr i wie jaki los spotkał twojego brata, albo lekceważył sobie obowiązki gościnności i ponosi przez to pośrednio winę nieszczęścia, które w każdym razie stać się musiało.
— Allah, Allah! Ktoby to myślał. Effendi, twoje słowa łamią mi serce. Więc mam niedowierzać, gdy zaufanie moje było tak wielkie i bezwarunkowe?
— Zbrodnia, czy zaniedbanie obowiązku, to wszystko jedno; kupiec ponosi winę. Czy człowiek, którego potem posłałeś do Chartumu, jest taki godny zaufania, jakby w tym wypadku należało sobie życzyć?
— Tak, to człowiek najgodniejszy zaufania ze wszystkich, to święty fakir.
— Aha! A więc ten sam, który skłonił cię do pożyczenia kupcowi pieniędzy?
— Ten sam!
— Hm! Hm!
— Mruczysz znowu. To mi nic dobrego nie wróży. Czy może mu niedowierzasz?
— Przedstawiłeś mi go tak pochlebnie, że doprawdy nie mam odwagi rzucić na niego jakiegokolwiek podejrzenia. Ale komuś, kto żyje zatopiony bez przerwy w Allahu, nie powierzałbym tak ważnej sprawy ziemskiej. Kto tak, jak on, spędza większą część życia na modlitwie, ten pewnie nie posiada zmysłu niezbędnego do tropienia i ścigania zbrodni po jej splątanych i ukrytych dróżynach.
— Nie miałem kogo posłać, rzekł pokornie.
— A czy sam pójść nie mogłeś?
— Ze względu na dzieci musiałem tej podróży zaniechać.
— Uważasz ją zatem za niebezpieczną?