Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/270

Ta strona została przepisana.

— Zwiedzać grobowce.
— O Allah! Czy to możebne? Nie dość ci wczorajszego smrodu w jaskini?
— Tym razem nie chodzi o mumie krokodyli.
— A o jakież? Czy chcesz widzieć zabalsamowane ciała wilków, leżące tam w górach?
— Może — odpowiedziałem, gdyż przyrzekłszy milczenie, nie mogłem mówić prawdy. — Tylko Selima z sobą zabieram.
— Niechaj Allah będzie pochwalony! Więc Selim pójdzie z tobą? To pewny znak, że sprawa nie jest ani niebezpieczna, ani groźna. Czy ci potrzeba pochodni? Mam kilka w domu.
— Potrzeba mi pochodni, zapałek i długiego mocnego powroza.
Kiedy przyniesiono żądane przedmioty, wybrałem sześć pochodni woskowych, które postanowiłem z sobą zabrać, chociaż fakir powiedział, że i jedna wystarczy. Miał on na godzinę przed południem przyjść przed bramę pałacu, ale już o pół godziny wcześniej przyprowadzono do mnie wyrostka, który mi powiedział, że Święty człowiek czeka na nas za miastem.
— Czemu sam po nas nie przyszedł? — zapytałem.
— O tej porze rozmawia on z Allahem i nie wolno mu opuścić miejsca modlitwy — brzmiała odpowiedź.
Poszedłem po Selima. Paląc i gawędząc, siedzieli obaj z marszałkiem na dywanie. Wchodząc już, usłyszałem Selima mówiącego:
— Nie wolno mi go opuścić; powierzono mi go, więc jestem jego obrońcą.
Ten hultaj musiał znowu o mnie opowiadać! To przypuszczenie potwierdził natychmiast czarny grubas, który przyjął mnie słowami:
— Co ja słyszę, effendi! Ty znowu szukasz przygód? Zostań lepiej w domu. Wiem całkiem pewnie, że stanie się nieszczęście.