Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— Czy Selim powiedział ci, dokąd dążymy? — pytałem, chcąc się przekonać, czy nie wypaplał tajemnicy.
— Nie. Powiedział mi tylko, że musiał złożyć wielką przysięgę milczenia i to właśnie napełnia mnie o was obawą.
— Nie bój się; nic nam się nie stanie.
— Tak mówisz, bo nie wierzysz przepowiedniom księżyca. Zostań z nami, proszę cię bardzo!
— A ja cię także bardzo proszę, żebyś na mnie nie nalegał. Dałem słowo, że przyjdę i muszę go dotrzymać.
— Więc zostaw tu przynajmniej Selima.
— Co, ja mam zostać? — zawołał blagier, zrywając się z miejsca. — Ja, obrońca i opiekun tego effendiego, miałbym go puścić samego? Nie mogę nie spełnić mego obowiązku i pójdę z nim wszędzie przez wszystkie niebezpieczeństwa nieba i ziemi. Będę za niego walczył ze wszystkimi smokami, wężami i niedźwiadkami, jestem gotów rozdzierać lwy i pantery, byle tylko...
— Na razie masz zamknąć usta — przerwałem mu. — O smokach, lwach i panterach niema mowy i dlatego zostawiam strzelbę tutaj, a tylko nóż z sobą zabierzesz.
— Ależ wiemy, dokąd pójdziemy, effendi! Kto wie, czy nie znajdziemy się na pustyni, a tam lwy i...
— Głupstwo! Tobie lew nic nie zrobi, bo masz oczy dobre i ledwie go dostrzeżesz, zaczniesz zmykać tak szybko, że cię nie zdoła doścignąć.
— Panie, jakież złe mniemanie masz o najwierniejszym ze swoich przyjaciół. Jam jest Selim, twój opiekun; stanąłbym do walki za ciebie nawet wtedy, gdyby ludzie i dzikie zwierzęta z całej ziemi rzuciły się na nas. Zapoznajesz mnie i dlatego proszę Allaha, żeby naprawdę zesłał na nas wielkie niebezpieczeństwo. Dowiódłbym ci wtedy, że w twojej obronie gotów jestem pójść nawet na śmierć.