Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/273

Ta strona została przepisana.

religijnego zachwycenia. Nie, ta twarz kłamać nie mogła. Człowiek, stojący tak blizko grobu, żadną miarą nie mógł być przyjacielem zbrodniarzy!
Usłyszał, że nadchodzimy i zwrócił się do nas. Twarz jego przybrała wyraz łagodnej powagi; skłonił się, podał mi rękę i rzekł:
— Witam cię, effendi! Niechaj Allah prowadzi kroki twoje do radości i szczęścia! Dotrzymałeś słowa, więc i ja także dotrzymam przyrzeczenia. Zobaczysz królów dawnych Egipcyan, ich synów, żony, córki i innych krewnych.
— Dlaczego sam po nas nie przyszedłeś, chociaż mi to przyrzekłeś? — spytałem.
— Allah mnie wezwał, a ja musiałem się stawić. Stałem na ziemi, a patrzyłem w niebo i widziałem promieniejące oczy zbawionych i skrzydła hufców anielskich. Nie mogłem odejść, musiałem zostać i wysłuchać głosu proroka, ażeby go rozszerzyć wśród narodów wiernych i niewiernych.
— Niewiernych? Więc jesteś kaznodzieją, który szerzy islam wśród pogan?
— Tak, ja zwracam stopy wszystkich ludzi ku świętemu miastu Mekce, a ich na koran, księgę życia, a dusze ich zwracam ku drodze, wiodącej do wieczności. I teraz musiałem być posłusznym wezwaniu proroka i nie wolna mi było odejść. Dlatego posłałem wam chłopaka, który miał was do mnie sprowadzić.
— Złego pomocnika sobie wybrałeś. Zelżył mnie, ponieważ jestem innej wiary niż on.
— Przebacz mu, bo to mały chłopak, który jeszcze nie umie nad swoim gniewem panować. Jestem gotów; chodźmy!
Chciał iść przodem, może dlatego, by uniknąć rozmowy, ponieważ jednak koniecznie chciałem się z nim rozmówić, trzymałem się jego boku. Selim szedł za nami. Uderzyło mnie to, że szedł tą samą drogą, którą jechaliśmy onegdaj. Szliśmy tak obok siebie już dobrą chwilę. Ponieważ nie przestawał milczeć, zacząłem:
— Cieszę się, że jesteś kaznodzieją...