Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/279

Ta strona została przepisana.

skręciliśmy ku południowi. Po kwadransie drogi zobaczyłem wzgórek, pod którym załamał się wczoraj marszałek. Szliśmy prosto ku niemu. Próbowałem zacząć nanowo rozmowę, lecz otrzymywałem odpowiedzi krótkie, albo nie otrzymywałem żadnych. Fakir szedł teraz tak szybko, że musiałem stawiać duże kroki, ażeby mu nadążyć. Było mi to na rękę, gdyż dzięki jego pospiechowi, zostałem nieco w tyle i miałem sposobność szepnąć Selimowi:
— Nie mów nic, że byliśmy już tutaj!
— Czemu, effendi?
— O tem potem. Teraz milcz.
Dlaczego dałem służącemu ten rozkaz? Oto dlatego, że ostatnie słowa fakira zbudziły we mnie podejrzenie, że jego nabożna twarz to kłamstwo. Nie wiele mię to wprawdzie obchodziło, że i ten fakir jest obłudnikiem, jak wszyscy ci, których dotąd poznałem, wnioskowałem jednak, że właśnie dlatego może on być także niebezpiecznym człowiekiem. Trudno mi było przypuścić, żeby właśnie względem mnie knuł jakieś złe zamiary. Za co? Zresztą, gdyby nawet tak było, to przy zachowaniu pewnej ostrożności stać mnie było na zwycięskie z tym człowiekiem zapasy. Oprócz nas nie było w pobliżu nikogo, a miałem za pasem nóż i rewolwery.
Zbliżyliśmy się do wzgórka z tej strony, którą się ja na szczyt wdrapywałem, po przeciwnej zaś stronie była dziura, z której musieliśmy wyciągać grubasa. Gdyśmy stanęli u stóp pagórka, zatrzymał się fakir i powiedział:
— Jesteśmy na miejscu. Właśnie tu pod naszemi stopami znajdują się kurytarze, przepełnione zwłokami królewskiemi.
— Tu? — zapytałem. — Tu przecież niema skał, skądby się więc wzięły grobowce?
— Któż ci mówił o skalnych grobowcach. Te, o których mówię, są to wysokie, szerokie murowane korytarze podziemne i do nich teraz zejdziemy.
Wchodziłem na wzgórek ślimacznicą, widziałem