Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/280

Ta strona została przepisana.

go więc ze wszystkich stron, nie zauważyłem jednak nic, co wskazywałoby, że tu jest jakie wejście do wnętrza. Dlatego też zapytałem:
— A gdzie jest wejście?
— Na górze w pobliżu szczytu.
— Czy je widać?
— Nie. Sądzisz, że tak źle umiem ukrywać moją tajemnicę, że nie zasłoniłbym otworu? Chodźcie ze mną prosto w górę.
Chciał już wchodzić na wzgórek, ale go zatrzymałem. Od pewnego już czasu zauważyłem, że na naszej drodze ciągnął się pas na trzy stopy szeroki, jakby ktoś płaszcz lub haik ciągnął po piasku, ażeby zatrzeć ślady. Pas ten prowadził aż na szczyt pagórka.
— Czy nie widzisz, że ktoś musiał tu być przed nami? — spytałem.
— Z czego to wnosisz?
— Ktoś wlókł szatę za sobą, ażeby zatrzeć ślady swoich stóp. Bardzo mię to zastanawia.
— Mnie nie — uśmiechnął się. — Więc nie domyślasz się kto to mógł być?
— Może ty?
— Tak, to ja byłem, a przyszedłem tu, ażeby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Nie było mnie tu parę miesięcy, więc mógł ktoś podczas mojej nieobecności odkryć tajemnicę.
— No dobrze — ale zdaje mi się, że tędy nie jeden człowiek przechodził, ale kilku.
— Allah! Czyjeż oko zdoła to stwierdzić dowodnie?
— Moje. Przebywałem dość długo w krajach zamieszkanych, przez dzikich i wiem z doświadczenia, że nieraz życie zawisło od tego, czy się umiało wywnioskować z takich śladów zatartych, jak te, ilu nieprzyjaciół ma się przed sobą.
— O nieprzyjaciołach niema tu mowy. Przyszedłem tu i odszedłem, dlatego są ślady podwójne i dla-