Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/286

Ta strona została przepisana.

— Strzelaj psie! Zobaczymy, czy trafisz.
Nademną zrobiło się zupełnie ciemno i usłyszałem łoskot, jak gdyby ciężkie kamienie uderzały o siebie. Wziąwszy w zęby głownię rewolweru, tak że prawą rękę miałem znów wolną, wydostałem się jednym ruchem na miejsce, na którem obydwaj poprzednio leżeli, musiałem się jednak zatrzymać, nie mogąc iść dalej, bo płytą kamienną zamknęli zupełnie otwór. Byliśmy schwytani.
Wsparłem się głową o płytę, ażeby zbadać jej ciężar i nie mogłem jej podnieść. Strzeliłem do niej dwa razy, ale napróżno!
Ponieważ postać moja wypełniała całą szerokość szybu, nie mógł Selim widzieć, co się stało. Słyszał wprawdzie głosy, ale słów nie zrozumiał. Teraz zapytał:
— Effendi, z kim ty tam w górze rozmawiasz? Dlaczego strzelasz? Czy się co stało?
— Tak, stało się niestety. Jesteśmy zamknięci.
— Przez kogo?
— Przez tego starego świętego fakira.
— Jakżeż on mógł nas zamknąć? Przecież znajduje się podemną!
— Mylisz się. Teraz jest on już nad nami.
— To niemożebne. Byłbym go przecież chyba zauważył, gdyby się koło mnie usiłował przecisnąć, aby w tyle zostać.
— A jednak widocznie nie zauważyłeś tego. Odczepił się od powroza i wśliznął się skrycie w boczną sztolnię, by nas obok siebie przepuścić. Teraz zamknął szyb kamieniami i nie możemy się wydostać.
— Allah, l’allah! A więc to prawda? — spytał głosem pełnym przerażenia.
— Tak, smutna prawda. Spróbowałem właśnie podnieść te kamienie, ale za ciężkie.
— Ja ci pomogę; idę!
— Zostań tam. Na nic mi się tu twoja pomoc nie przyda, bo na dwie osoby tutaj za ciasno.
— To spróbuj jeszcze raz, effendi! Jesteś silny,